Błogosławione popękanie

Marcin Jakimowicz

„Gdyby nie słabość, już bym nie istniał” – wymamrotał zmęczony o. Szustak. W niej doskonali się moc.

Błogosławione popękanie

Głoszę słowo w seminarium we Włocławku. Ból gardła. Czytam tego dnia w Ewangelii: „Jezus wybrał tych, których sam chciał”. Patrzę na kilkadziesiąt twarzy tych, których „wybrał, bo sam chciał”. Nikt nie przebije tej oferty.

Dzień wcześniej Rybnik, jutro Żory, za dwa dni Zadole. Zawsze to samo: poczucie niegodności i wdzięczność. Doświadczenie słabości i mocy Jego słowa. Doskonale rozumiem Pawła, który stawał przed słuchaczami „z obawą i wielkim drżeniem”. A ponieważ co chwilę cytuję słowa Biblii, a wiara bierze się ze słuchania, moja wiara rośnie. Słowo mnie podnosi.

‒ Adam Szustak pewnie mnie zamorduje za to, co powiem – opowiadał mi Krzysztof Pałys, dominikanin. ‒ Pamiętam, gdy kiedyś wrócił z rekolekcji do klasztoru i zaraz miał jechać na kolejne. Dochodziło południe. Adam wszedł do klasztornej kuchni, twarz miał wymiętą jak z pralki, spał pewnie z cztery godziny i parząc kawę, półprzytomnym głosem stwierdził: "Gdyby nie słabość, to bym nie istniał”. Któryś z braci dodał wówczas humorystyczną docinkę – w męskich wspólnotach w szorstki sposób okazujemy sobie miłość – jednak każdy z nas miał świadomość, że jest to bardzo ewangeliczne doświadczenie. Gdyby nie nasze popękanie, Bóg nie miałby na czym budować.

„Owocność naszego życia zależy w wielkiej mierze od umiejętności niedowierzania własnym słowom i podawania w wątpliwość wartości własnej pracy ‒ czytałem wczoraj u Thomasa Mertona. ‒ Człowiek ufający w swoje pojęcie o sobie jest skazany na bezpłodność”.