Targi dogmatyków

Jacek Dziedzina

W sporach o sprawy ważne nie ma bardziej lub mniej uprawnionych.

Targi dogmatyków

W średniowieczu o dogmaty spierały się nawet przekupki na targu – lubią powtarzać historycy. Dyskusje średniowiecznych przekupek ani powagi sprawom nie odbierały, ani szkody Kościołowi nie wyrządziły. Przeciwnie, sprawiły, że to, o czym debatowały najtęższe teologiczne umysły za murami najdoskonalszych ośrodków życia duchowego i intelektualnego i o co spierali się ojcowie synodalni i soborowi, stawało się sprawą powszechną…czyli katolicką, chciałoby się powiedzieć. Nawet jeśli to, o co spierano się między straganami było już mocno przemielone w stosunku do tego, co naprawdę mówili teologowie, biskupi i papieże. Ale to były zajmujące ludzi newsy, to prowokowało do prowadzenia, owszem, domorosłej, publicystyki. Chodziło przecież o sprawy najważniejsze.

Dziś rolę średniowiecznych targów przejęły media społecznościowe – usłyszałem niedawno niegłupią myśl. Coś w tym jest, pomyślałem w pierwszym odruchu. Każdy jest specjalistą od wszystkiego, wszyscy komentują wszystko i tylko cieszyć się wypada, gdy Internet do czerwoności rozpalają sprawy naprawdę ważne. Nawet jeśli nietrudno tu o nadmiar emocji i procentującą ignorancję. Bo czy średniowieczne jarmarki były pod tym względem lepsze?

Oczywiście, główną słabością tego porównania jest zasięg obu „platform” debaty: średniowieczni handlarze i kupujący mogli sobie podyskutować w ograniczonym jednak gronie, emocje i echa debat docierały co najwyżej do targowiska w drugim mieście. W przypadku mediów społecznościowych mówimy już o zjawisku o znacznie większej sile rażenia. I o wiele łatwiej jest zastąpić spokojną refleksję, rozmowę przy stole, wreszcie modlitwę, zmasowaną wymianą opinii. A bywa, że ciosów.

Mimo wszystko – pomimo tych oczywistych zagrożeń – w sporach o sprawy ważne nie ma bardziej i mniej uprawnionych do zabierania głosu. Dotyczy do także rzeczywistości wiary i życia Kościoła. Jest tylko jeden warunek: trzeba żyć w samym jego sercu. – W średniowieczu mówiono o trzech głównych poziomach relacji: in, cum, pro. Trzeba być najpierw w czyimś świecie, później być z kimś, być dla kogoś - żyć dla kogoś i dla kogoś cierpieć i pracować. To „bycie dla” pewnym momencie przechodzi w „bycie za”: np. oddać życie za kogoś. Ale prawdziwa miłość, relacja, wymaga też czasem bycia „contra”, przeciw – mówił mi niedawno o. Tomasz Gałuszka OP.

Henri de Lubac w znakomitych „Medytacjach o Kościele” pisał m.in.: „Człowiek Kościoła, jako członek Ciała, niezależnie od pełnionej w nim funkcji, pozostaje wrażliwy na wszystko, co rani inne członki. Boli go wszystko to, co paraliżuje, obciąża i niszczy całe Ciało (…). Spontanicznie dostrzega dobro, cieszy się nim, stara się je pokazywać, ale jednocześnie widzi też błędy i niedostatki, ignorowane przez jednych i gorszące drugich. Nie sądzi bynajmniej, żeby jego lojalność czy tyko doświadczenie zobowiązywały go do akceptowania wszelkiego nadużycia”.