Waszyngton nie chce wojny

Jacek Dziedzina

Nie będzie wojny USA z Iranem. Przyznał to niemal wprost Donald Trump.

Waszyngton nie chce wojny

Wahałem się długo, czy skomentować nocny atak sił irańskich na amerykańskie cele wojskowe w Iraku. Wiadomo, że w takich sytuacjach wyobraźnia i emocje są nie do opanowania i chłodna analiza nie ma siły przebicia. A przecież warto pamiętać, że – choć wszystko wyglądało rzeczywiście groźnie – o takich sprawach, jak wojna miedzy mocarstwami decyduje o wiele więcej czynników niż jednorazowe, nawet bardzo spektakularne, akcje.

Moje skromne przekonanie, że nie warto spieszyć się z ogłaszaniem wojny, potwierdził właśnie Donald Trump – w starannie przygotowanym wystąpieniu, transmitowanym przez amerykańskie stacje telewizyjne, dał do zrozumienia, że USA nie będą angażowały się w eskalację konfliktu. Owszem, padły „sakramentalne” zapewnienia, że Ameryka „jak długo będę rządził”, nie dopuści, by Iran wyprodukował broń jądrową. Ale o wiele ważniejsze są słowa, które padły po chwili – Donald Trump zapewniał, że Iran „może stać się wielkim krajem”; przypomniał, że niedawno „pod moim przywództwem” USA pokonały Państwo Islamskie, które było wrogiem również Iranu, „więc było to w naszym wspólnym interesie”. To wyraźne – i dość niebywałe w takiej atmosferze – puszczenie oka czy raczej sygnał, że Ameryka nie dąży do wojny z Iranem.

To tylko potwierdzenie, że USA rzeczywiście oddają Bliski Wschód walkowerem Rosji, Turcji i… Chinom. I to te ostatnie są tutaj – o czym wiedzą w Waszyngtonie, ale niekoniecznie w Warszawie – kluczowe dla zrozumienia całego procesu stopniowego wycofywania się Amerykanów. Chińczycy zainwestowali w ostatnich latach zbyt wiele na Bliskim Wschodzie, by pozwolić na popsucie tego przez Amerykanów. A z kolei Ameryka od dłuższego czasu przygotowuje się do silnej konfrontacji z Chinami, czego dowodem jest systematyczne wzmacnianie militarnej obecności USA w regionie Pacyfiku.

Oczywiście, ten mój „optymizm” ma dwie podstawowe wady: po pierwsze nie uwzględnia tego, o czym nie wiemy, a co jest elementem rozgrywek służb specjalnych wszystkich zaangażowanych krajów, a po drugie – nie uwzględnia tzw. nagłych wypadków i sprowokowania wojny przez tych, którym na niej mocno zależy. Na rozprawienie się z Iranem od dawna liczy zarówno Arabia Saudyjska, jak i Izrael. Każde z nich ma swoje powody – dla sunnickich Saudów to kwestia walki o rząd dusz w świecie islamu z szyickim reżimem ajatollahów, a dla Izraela to sprawa życia lub śmierci. Nie zapominajmy, że elitarny oddział, któremu przewodził zabity generał Sulejmani, nosił nazwę al-Kuds, co oznacza… Jerozolimę, którą Persowie, rękami palestyńskiego Hamasu czy libańskiego Hezbollahu, chcieliby odbić Żydom.

Wystąpienie Trumpa mimo wszystko trochę uspokoi nastroje. Pozostaje oczywiście pytanie, czy nie jest to gra na przygotowanie jakiegoś większego planu na zmianę władzy w Teheranie. Ale wydaje się, że przynajmniej na kilka najbliższych miesięcy groźba otwartej wojny USA z Iranem (bo przecież na cudzych poligonach, w Syrii, Jemenie czy Iraku, toczy się ona nieustannie) została oddalona.