Od konklawe do konklawe. O "chrześcijaństwie eventowym"

Jacek Dziedzina

Żyjemy wspominaniem Kościoła przeszłości i marzeniem o Kościele przyszłości. Kościół tu i teraz przecieka nam przez palce.

Od konklawe do konklawe. O "chrześcijaństwie eventowym"

Najbardziej znane w Polsce wyrażenie po łacinie? Agnus Dei? Credo in unum Deum? Założę się, że inne: Habemus papam. Wałkowane tysiące razy nagranie z wyboru Karola Wojtyły na stolicę Piotrową. Obraz, który nie jest tylko dokumentem – jest ikoną naszej pamięci i tożsamości. I trudno, żeby nie był. Składamy się z tego, co pamiętamy. Tyle że opieranie głównie na tym swojej tożsamości w przypadku żywej rzeczywistości, jaką jest Kościół, zawsze niesie ze sobą groźbę przekształcenia go ze wspólnoty w muzeum, a nas ze świadków w kustoszów bezcennych pamiątek.

To działa też w drugą stronę – jeszcze nie skończył się jeden pontyfikat, a już myślami, analizami i spekulacjami wybiegamy do przodu: kto będzie następnym papieżem? I tak było zarówno za Jana XXIII (miał być tylko „przejściowym” papieżem, tymczasem zwołał przełomowy sobór), jak i Pawła VI (zwłaszcza po ogłoszeniu „Humanae vitae” liczono szable na kolejne konklawe), nie mówiąc o długim pontyfikacie Jana Pawła II (im dalej, tym trudniej było sobie wyobrazić, kto mógłby go zastąpić), a najbardziej nerwowo wyczekiwano na nowe konklawe za Benedykta XVI. I może nawet w jego przypadku było to najbardziej krzywdzące – nie tylko dla samego Ratzingera, ale przede wszystkim dla Kościoła, który tracił w ten sposób czas, a któremu wielki teolog i – nie waham się użyć tego słowa – mistyk zostawił najgłębsze rozumienie jego istoty.

Nie inaczej jest w przypadku Franciszka. Z jednej strony to naturalne, że pytani o możliwych następców watykaniści i inni publicyści próbują stworzyć mapę tzw. papabili. Tyle że po pierwsze, to zazwyczaj i tak odbiega mocno od wyniku konklawe (pamiętam pewność siebie, z jaką prezenter telewizji mówił do kamery w 2013 roku, że oto „za chwilę w oknie ukaże się światu nowy papież, kard. Angelo Scola…), a po drugie, nakręca i tak niezdrową atmosferę wokół papieża, któremu odbiera się de facto głos. Bo skoro „i tak niedługo konklawe”, to „jakoś to przeczekamy”. I – podobnie jak w przypadku Benedykta XVI – tracimy jako Kościół czas. Po co sięgać po oryginalne teksty dokumentów papieskich, skoro można dostarczać sobie „intelektualnych” doznań spekulacjami o możliwym następcy… którego również nie będziemy słuchać.

„Chrześcijaństwo eventowe” – usłyszałem kiedyś ironiczny komentarz w odniesieniu do jednego z wielkich wydarzeń religijnych w Polsce, gromadzących na stadionach, halach czy pod chmurką dziesiątki tysięcy osób. Komentarz o tyle nietrafiony, że większość uczestników takich „eventów” żyje mocno życiem Kościoła na co dzień, podczas gdy sformułowanie sugerowało, że to tylko „katolickie tłumy” żądne kolejnych jednorazowych duchowych doznań. Mam za to wrażenie, że o „chrześcijaństwie eventowym” można mówić właśnie w przypadku takiego nerwowego przestępowania z nogi na nogę: od konklawe do konklawe, od jednej beatyfikacji do drugiej… Czy świat się zawali, gdy jakaś beatyfikacja czy kanonizacja nie odbędzie się w tym roku czy przyszłym, ale na przykład za 5 czy 10 lat? I czy jako Kościół faktycznie zmienimy się, nawrócimy, gdy „zaliczymy” kolejne kanonizacje, gdy będziemy świadkami kolejnego konklawe, inauguracji pontyfikatu i przeżyjemy całoroczne obchody kolejnych okrągłych (jasne, że ważnych!) rocznic? Czy spekulacje dotyczące możliwości ogłoszenia kolejnego dogmatu maryjnego na pewno pomogą nam w szukaniu tych, którzy z roku na rok znikają z kościelnych ławek? Może to jest to nasze „chrześcijaństwo eventowe”, że zamiast nadrabiać zaległości np. z encyklik i kapitalnych przemówień Benedykta XVI (bo przecież Jana Pawła II znamy już na pamięć, prawda?) i czym prędzej dołączyć do spisu lektur bieżące nauczanie papieża Franciszka, a następnie obgadać z biskupem, proboszczem czy wspólnotą formacyjną, co możemy razem zrobić, by za rok parę osób więcej na osiedlu otworzyło drzwi podczas kolędy (skuteczne narzędzia, jak kursy Alpha, są pod ręką) – że zamiast tego wszystkiego ciągle czekamy na „lepszy czas” dla Kościoła.