Gdy nikt nie chce psuć atmosfery

Jacek Dziedzina

Część odpowiedzialności za odejście każdego z braci spoczywa na tych, którzy zostają. Jaka część?

Gdy nikt nie chce psuć atmosfery

Po moim przedostatnim komentarzu „Nie spalę książek byłego księdza” dostałem parę głosów, w których zarzucano mi m.in. słabą obronę o. Augustyna Pelanowskiego w sytuacji, gdy sprawa jest „gruba”. Chcę zatem powiedzieć jasno: punktem wyjścia komentarza nie była sprawa o. Pelanowskiego, tylko zupełnie inna i akurat nie dotycząca żadnego duchownego (życie jest naprawdę bogatsze niż najbardziej klikalne w internetach newsy…). I choć zarówno sam tytuł, jak i późniejsze nawiązanie do założyciela jednej z francuskich wspólnot życia odnosiły się już do osób duchownych, to przecież pisałem o zjawisku o wiele szerszym niż jednostkowe przypadki: o zbyt łatwym, moim zdaniem, wyrzucaniu na śmietnik niepamięci wszystkiego, co mówili czy napisali ci, którzy z różnych powodów znaleźli się albo na cenzurowanym, albo nawet poza swoją wspólnotą wiary przez własne decyzje. I owszem, przypadek o. Pelanowskiego, choć nie był dla mnie inspiracją, też wpisuje się w główną myśl tekstu: jego obecne wybory i słowa nie są w stanie zmusić mnie do wyrzucenia z biblioteki książek, które napisał w czasie, gdy tylu ludzi czerpało garściami z duchowego dobra, jakie „produkował” znany paulin.

Sam temat i reakcja na niego uświadomiła mi jednak na nowo, że problem tzw. byłych (w tym również byłych autorytetów) jest jeszcze szerszy i obejmuje również cały proces rozstawania się danej osoby ze swoją wspólnotą wiary, rodziną, środowiskiem zawodowym. Przypomniałem sobie rozmowę, jaką przed laty dla tygodnika „Do Rzeczy” przeprowadziłem z o. Pawłem Kozackim OP, prowincjałem polskich dominikanów. Rozmawialiśmy m.in. o głośnych odejściach z zakonu i o tym, że cały ciężar tego procesu spoczywa zazwyczaj na odchodzącym. I do pewnego stopnia jest to i logiczne, i sprawiedliwe – każdy przecież odpowiada za swoje wybory i musi liczyć się z konsekwencjami. Czy to jednak na pewno załatwia sprawę?

„Nie jest rzeczą łatwą zawalczyć o brata, po którym widać, że odchodzi. Jest on często agresywny, nie chce rozmawiać. Po ludzku rozumiem Apostołów w wieczerniku, którzy nie poszli za Judaszem odchodzącym, by zdradzić Jezusa. Jeśli zakonnik potrafi brutalnie powiedzieć, żeby się od niego odpieprzyć, to nie dziwię się, że po pewnym czasie nikt ma ochoty z nim rozmawiać” – mówił mi o. Kozacki. Jednak po chwili sam przyznał: „A mimo wszystko trzeba próbować walczyć o człowieka. Jak czytam relację Ewangelisty, że Judasz podkradał pieniądze ze wspólnej kiesy, to wątpię, czy Apostołowie dowiedzieli się o tym dopiero po Zmartwychwstaniu. Prawdopodobnie wiedzieli o tym wcześniej, tylko nikt nie chciał psuć atmosfery. Może ktoś próbował mu zwrócić uwagę, ale nie miał twardego dowodu, więc Judasz zrobił mu awanturę: jakim prawem ty się mnie czepiasz. Odpowiedzialność polega na tym, że się próbuje ratować kogoś, gdy się widzi jego słabość, jego odchodzenie. A czasem dla świętego spokoju nie podejmuje się takiej walki o drugiego człowieka. Czy to wina wspólnoty? Niech to Pan Bóg rozsądza. Czasem po odejściu ktoś mówi: od początku było wiadomo, że odejdzie, nie wolno go było dopuszczać do święceń. Rzeczywiście są księża, których odejścia można się było spodziewać. Ale odeszli z zakonu i tacy, że prędzej bym się spodziewał, że to ja odejdę niż oni. A są i tacy, których przełożeni chcieli wyrzucić w czasie studiów, ledwo zostali dopuszczeni do święceń, po czym ich życie kapłańskie jest bez zarzutu, a gdyby ich nie było, zakon poniósłby wielką stratę. Dlatego mówię o odpowiedzialności, a nie o winie. Wina jest wtedy, gdy jest świadome zaniedbanie. Nigdy nie jest tak, że jakiś wstrętny zakonnik odchodzi z idealnej wspólnoty. Znając swoją wspólnotę, wiem, że nie jesteśmy idealni. Dlatego cząstka odpowiedzialności za odejście każdego z braci tkwi w nas, którzy zostaliśmy”, mówił o. Kozacki.

Może zanim zresetujemy dyski i wyczyścimy portale i biblioteczki z artykułów, książek, muzyki i filmów różnych „byłych” (nie o duchownych tylko chodzi), spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy i na nas nie spoczywa jakaś część odpowiedzialności za te odejścia. Bo może sami należymy do tych, którzy – nie chcąc psuć atmosfery – odzywają się dopiero po fakcie lub gdy jest już za późno.