Opcja Benedykta-Franciszka

Jacek Dziedzina

Między „opcją Benedykta” a „opcją Franciszka” jest taka różnica jak między dobrą teorią a dobrą praktyką. Czyli żadna. Bo nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria.

Opcja Benedykta-Franciszka

„Któż z nas nie czytał Karla Poppera”, rzucił z rozpędu pewien zacny biskup podczas homilii w malutkiej wiejskiej parafii. Twarze wiernych oczywiście ani drgnęły na dźwięk nazwiska wybitnego filozofa nauki. Pomijając mało zgrabną w tych okolicznościach „wrzutkę” kaznodziei, warto sięgać do Poppera, gdy przeciwstawianie sobie rzeczy, które przeciwstawne nie są, stało się nowym paradygmatem w dyskusji o Kościele.

Od dłuższego czasu przez wszystkie przypadki odmieniane jest hasło „opcja Benedykta” – po części to oczywiście efekt zgrabnie prowadzonej kampanii promocyjnej książki o takim tytule, ale i szersze zjawisko, ciągnące się praktycznie od 5 lat, a sprowadzające się do jednego: do przekonywania siebie samego i wszystkich wokoło, że pontyfikat Franciszka trzeba jakoś przeczekać (sic!), a póki co pozostaje nam sięgać do ideału, czyli do tego, co zostawili nam papieże Jan Paweł II oraz – w tym wypadku przede wszystkim – Benedykt XVI. Bo tylko to jest spójne, zgodne z tradycją Kościoła i uniwersalne w każdym czasie, niezależnie od tego, ilu jeszcze Franciszków w Watykanie przyjdzie nam „przeczekiwać”.

Nie chcę kolejny raz próbować przekonywać, że z takim podejściem marnujemy dany nam czas obecnego pontyfikatu. Nie chcę też z drugiej strony ignorować pytań, które poszczególne decyzje papieża i jego otoczenia wywołują w Kościele – Ciało Chrystusa jest przecież żywym organizmem, a nie zbiorem martwych komórek, gdyby wszystko było oczywiste i bezdyskusyjne, nie zwoływano by ani soborów, ani synodów. Problem jest jednak o wiele szerszy – im więcej słucham narzekań i widzę tęsknych spojrzeń na czas w Kościele miniony, tym bardziej widzę pewną prawidłowość: kurczowe trzymanie się może i trafnych diagnoz przy jednoczesnym braku podjęcia realnych działań naprawczych. Z całym szacunkiem dla przenikliwej diagnozy kard. Saraha, który mówi o śmierci Zachodu, który wyrzekł się wiary… ten etap rozeznania naprawdę mamy już za sobą. Nie jest dziś sztuką wyjść na areopag i ogłaszać kryzys Kościoła – nawet jeśli trafnie wskażemy jego przyczyny. Dziś prawdziwym wyzwaniem jest wskazać realne i skuteczne narzędzia, jak sobie z kryzysem poradzić. Nie jest sztuką ubolewać nad coraz gorszą frekwencją w kościele i zamkniętymi drzwiami parafian podczas wizyt duszpasterskich. Wyzwaniem czasu jest sięgnięcie po dostępne pod ręką narzędzia, np. zaproszenie na 10 kolacji do restauracji sąsiadów, znajomych czy nieznajomych, czyli na kurs Alpha, po którym i frekwencja w parafii, i liczba rozdanych Komunii, i otwieranych drzwi na kolędę wzrośnie.

W tym kontekście patrzę ze zdumieniem na tęskne spojrzenia w stronę przenikliwej, owszem, diagnozy Benedykta XVI, jego precyzyjnych i zarazem głębokich myśli dotyczących kryzysu wiary, przy jednoczesnym ignorowaniu bardzo praktycznych narzędzi, które proponuje Franciszek. Pierwszy pokazał precyzyjnie, jak odrzucenie Boga i kryzys wiary staje się źródłem każdego kryzysu, drugi wezwał do robienia „rabanu” i ruszenia się z kanapy, czyli po prostu do realnej, a nie tylko „kongresowej” ewangelizacji.

A co do tego ma wspomniany na początku Karl Popper? „Nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria” – powtarzał. I jest to prawdziwe nie tylko w nauce i technologii, ale również w życiu Kościoła: nie ma dobrego duszpasterstwa bez solidnej teologii, ale i najlepsza teologia nigdy nie może być sztuką dla sztuki, bo jej wartość najlepiej sprawdza się w praktyce. Możliwe, że przyszłe pokolenia uznają nas za wyjątkowo kapryśne dzieci, które mając pod ręką takie narzędzia – głęboką teologię Benedykta XVI i duszpasterskie zacięcie Franciszka – snują ciągle salonowe rozważania nad mityczną „opcją Benedykta”.