Recenzje

GN 44/2019

publikacja 31.10.2019 00:00

NOWE ŚLADY.
ZOFIA KOSSAK ODKRYTA W CZĘSTOCHOWIE
red. Lidia Dudkiewicz
Niedziela
Częstochowa 2019
ss. 112 NOWE ŚLADY. ZOFIA KOSSAK ODKRYTA W CZĘSTOCHOWIE red. Lidia Dudkiewicz Niedziela Częstochowa 2019 ss. 112

KSIĄŻKI

Częstochowskie ślady Zofii Kossak

W czasie kolejnych studiów, na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, odkryłem osobę i dzieła Zofii Kossak – napisał abp Wacław Depo w przedmowie do zredagowanej przez Lidię Dudkiewicz książki o częstochowskich śladach Zofii Kossak. To wyznanie określa zarazem formułę całego opracowania, będącego odkrywaniem „nowych śladów” pisarki w czasie i w przestrzeni. Tych tropów częstochowskich jest sporo, bo choć Zofia Kossak wraz z córką Anną mieszkała tu krótko – tylko od października 1944 r. do czerwca 1945 r., to jej związki z miastem, a przede wszystkim z Jasną Górą, trwały właściwie całe dojrzałe życie. Najpiękniejszy wyraz znalazły one w przejmującym opowiadaniu „Naglące wołanie”.

Opracowanie jest bardzo różnorodne. Oprócz wspomnień wnuczki Anny Fenby-Taylor znajdziemy obszerny esej Agnieszki Czajkowskiej na temat chrześcijańskiego wymiaru dzieła Zofii Kossak (do kolejnych rozważań podpowiadam „Rok polski”), zatytułowany „Dzieje Polski jak różaniec”. Do tej problematyki nawiązuje też ks. Piotr Bączek, pisząc o „chrześcijaństwie rzeczywistym” pisarki. Te dwa teksty zdają się zapowiadać głębszy dyskurs naukowy o istocie religijności pisarstwa autorki „Krzyżowców”. Dopełnia tę tematykę w sposób istotny ks. Mariusz Frukacz, omawiając związki pisarki z tygodnikiem „Niedziela”. Książka jest bogato ilustrowana i ładnie wydana, powinna trafić więc do bardzo wielu czytelników – nie tylko badaczy życia i pisarstwa Zofii Kossak, ale wszystkich miłośników dobrej lektury.

Krystyna Heska-Kwaśniewicz

PŁYTY

Deszcz i łzy

Byłem desperatem, ale miałem jedynie kilka godzin. Lało, zimny wiatr pokazywał, na co go stać. Za cyplem helskim przez godzinę nie spotkałem żywej duszy. Patrzyłem na szare morze targane wichrem zmarznięte trawy wydm i przypominający mokrą gąbkę piach. I słuchałem płaczu Nicka Cave’a. Słuchałem „Ghosteen” w opustoszałym gdyńskim porcie. Zakochałem się w tym krążku. Niektórzy twierdzą, że ta płyta jest nudna. Wygląda na taką po pierwszym przesłuchaniu. Z każdym następnym razem otwiera przed nami nowe światy, przestrzenie, barwy. Na siedemnastym studyjnym albumie Australijczyków nie znajdziemy zadziornych, dynamicznych utworów, do których przyzwyczaili nas przez lata. Nick Cave płacze, ale nie jest to już czarna rozpacz – jak na poprzednim przejmującym do szpiku kości „Sceleton Tree”. Często jest to płacz wzruszenia.

Na dwupłytowym „Ghosteen” muzyk balansuje między paraliżującym uczuciem rozpaczy a nadzieją, że śmierć nie jest ostatnim słowem. Przychodzi łagodne pocieszenie. Światło delikatnie prześwieca przez tekst, a imię „Jesus” pada w niemal co drugiej piosence. Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że to muzyczne „Credo” 62-latka. Ale na pewno krzyk tęsknoty, szukanie przystani, odpowiedzi. Przeorany przez życie, świętujący czterdziestolecie kariery rockman próbuje rozpocząć dialog z niebem. Stoi pod krzyżem, spoglądając na martwe ciało Mesjasza. Czy przeczuwa, że zmartwychwstanie jest blisko?

Marcin Jakimowicz

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.