Ona będzie żyć

Przemysław Kucharczak Przemysław Kucharczak

publikacja 28.08.2019 08:00

Łucja, matka pięciorga małych dzieci, umierała. Ordynator szpitala powiedział, że kobieta jest w stanie przedagonalnym. Jej pociechy i mąż, który w trzy dni osiwiał, ruszyli po pomoc do pewnej śląskiej zakonnicy, zmarłej... dwadzieścia lat wcześniej.

Ona będzie żyć

Tą niezwykłą zakonnicą jest siostra Dulcissima, Ślązaczka w drodze na ołtarze. Urodziła się w Zgodzie, dziś dzielnicy Świętochłowic, jako Helena Hoffmann. Kiedy w 1936 r. umierała w Brzeziu nad Odrą, teraz dzielnicy Raciborza, miała zaledwie 26 lat. Już za ziemskiego życia wymadlała u Boga uzdrowienia, których po ludzku nie dało się wytłumaczyć. Kiedy zmarła, takie zdarzenia przybrały skalę wręcz masową. Setki osób na Śląsku i w innych częściach Polski, w Niemczech, a nawet w dalekiej Afryce twierdzą, że ta śląska dziewczyna w habicie wyprasza im nadzwyczajne łaski. Dzieci Łucji Stawinogi z Raciborza-Brzezia też mają na ten temat coś do powiedzenia...

Dowiedz się więcej o s. Dulcissimie

CZY JUŻ BIJE KONAJĄCY?

Choroba, która spadła na Łucję Stawinogę, była trudna do zdiagnozowania. – Pacjentka ciężko chorowała, ale nie można było wykryć, o co chodzi – wspomina Helena Burek, lekarz. Łucja znajdowała się pod jej opieką w ośrodku zdrowia. Kobieta przez pół roku leżała w szpitalu w Raciborzu. – Przeprowadzano różne badania, przenoszono ją z oddziału zakaźnego na wewnętrzny, z wewnętrznego na chirurgię i tak dalej. A ona, mimo różnych kroplówek i przetoczeń krwi, traciła zdrowie coraz bardziej – opowiada doktor Burek. Łucja, wcześniej uważana za urodziwą, wyglądała bardzo źle. Jej skóra pożółkła, gdyż jedną z dolegliwości była żółtaczka. – Ordynator powiedział mi o Łucji: „Nie widzę już sensu, żeby ją tu trzymać, bo jest w stanie przedagonalnym. Zwolnimy ją do domu, niech zostanie u siebie, w gronie rodziny” – wspomina doktor Burek. Łucja wróciła więc do Brzezia. – Za każdym razem, kiedy przyszłam z pracy, słuchałam, czy już bije dzwon „konający”. Mąż mówił: „Co z ciebie za lekarz, że czekasz, kiedy pacjent umrze, zamiast czekać, kiedy będzie zdrowy”. Ja na to: „Wiesz, to jest niemożliwe, żeby ta kobieta przeżyła” – wspomina Helena Burek. Nieraz gdy pani doktor wstępowała po pracy do kościoła widziała powtarzającą się, przejmującą scenę. Przed ołtarzem klęczeli rzędem ksiądz proboszcz dr Rudolf Adamczyk oraz mąż i małe dzieci Łucji Stawinogi. – Myślałam: „To dobrze, że się modlą”, ale trwałam przy zdaniu, że nie sposób, by ona z tego wyszła – mówi. W rozmowie z księdzem proboszczem Adamczykiem użyła nawet sformułowania, że „można się tylko modlić”, ale zgon tej parafianki jest nieunikniony. – On na to: „Nieprawda, ona będzie zdrowa”. A ja znowu: „Bardzo bym chciała, żeby była zdrowa, ale nie ma takiej opcji” – wspomina.

TATA SIWIEJE

Jednym z dzieci Łucji Stawinogi jest Regina Kampka. Miała 8 lat, kiedy w 1956 r. jej mama zachorowała. Zapamiętała szczegóły tamtej choroby. – Mama była cała żółta i miała wysoką temperaturę. Lekarze zrobili jej operację i stwierdzili, że woreczek jest rozlany i że nie ma ratunku. Otrzymała 15 l krwi, ale wszystko bez skutku – mówi. Dzieci z tatą Konradem, z zawodu górnikiem, a także proboszcz, gorąco prosili siostrę Dulcissimę o wymodlenie u Boga zdrowia Łucji. – Było nas wtedy pięcioro dzieci, najmłodsza siostra miała roczek. Ojciec osiwiał w trzy dni. Siedział w ostatniej ławce kościoła w Brzeziu kompletnie załamany. Podszedł do niego ks. Rudolf Adamczyk i powiedział: „Panie Stawinoga, pana żona będzie żyć! Te modlitwy nie idą na marne!” – wspomina z widocznym wzruszeniem córka Konrada i Łucji. Łucja opowiadała później o dziwnym zdarzeniu, którego doświadczyła pod koniec pobytu w szpitalu. – Kiedy już była w agonii, nagle coś ją złapało, szarpnęło i odsunęło od okna, pod którym leżała. Mama opowiadała później, że poczuła dotyk. To był punkt przełomowy w jej chorobie – opowiada Regina. – Głęboko wierzę, że dotknęła ją Dulcissima, ponieważ my z tatą, ksiądz Adamczyk, nasza niewidoma ciocia i siostry zakonne w klasztorze modliliśmy się za wstawiennictwem zakonnicy. Pamiętam, że ksiądz proboszcz, który pocieszał tatę, miał ogromną wiarę w siłę tej modlitwy – dodaje.

PRZEGAPIŁAM POGRZEB?

Po powrocie Łucji ze szpitala doktor Burek dziwiła się, że dzwon „konający” wciąż milczy. „Przegapiłam pogrzeb?” – zastanawiała się. Z czasem myślała jednak o tym coraz rzadziej. Dzwon było słychać od czasu do czasu, bo umierali inni parafianie. Regina Kampka zapamiętała, że mieszkańcy Brzezia w pierwszej chwili komentowali: „Łucja Stawinoga umrzyła”. Którejś niedzieli doktor Helena Burek wybrała się z mężem na spacer. Szli w stronę pięknego lasu i restauracji Widok na skraju Brzezia. – W pewnym momencie zapytałam: „Co to za ładna młoda kobieta tam siedzi?”.

A mąż: „Toż to ta, coś powiedziała o niej, że umrze”. Nie wiedziałam, czy to duch, czy się mam przeżegnać, czy widzę zjawę... Sama przyszła tam na spacer taki kawał drogi! Miałam oczy jak talerze. Czy to nie cud? Uwierzyłam, że tak – mówi doktor Burek. Łucja stopniowo wracała do zdrowia. – Po półtora roku poszła podziękować doktorowi Ciemborowiczowi, dyrektorowi starego szpitala w Raciborzu, i ordynatorowi chirurgii. Powiedziała wtedy: „Panie doktorze, wyście tu wszystko robili, żebym wyzdrowiała, jo wom przyszła podziękować”. On na nią spojrzał i po chwili powiedział: „Pani Stawinoga? Ja myślałem, że pani nie żyje” – opowiada Regina Kampka. Po wyzdrowieniu Łucja zaszła w ciążę. Urodziła szóste, zdrowe dziecko – Marysię.

To także może Cię zainteresować:

MEDALION NA POLU

Doktor Helena Burek jest jednym z ostatnich żyjących mieszkańców Brzezia, którzy osobiście znali siostrę Dulcissimę. Dobrze pamięta jej pogrzeb. – Ksiądz proboszcz powiedział, żeby nikt się nie odważył ubrać na czarno. Byłam więc na tym pogrzebie ubrana na biało – wspomina. Zapamiętała też, że Dulcissima była chora i wspierała się na kuli. Ta młoda dziewczyna ze Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej, czyli marianek, ofiarowywała swoje zdrowie Panu Bogu w różnych intencjach. Gdy jeden z chłopców w Brzeziu oślepł i ogłuchł wskutek powikłań po szkarlatynie, powiedziała jego matce, że chciałaby mu oddać własne oczy albo chociaż jedno oko. Sama słabo już widziała. Wkrótce po tej deklaracji zupełnie oślepła, a chłopak niespodziewanie odzyskał wzrok w jednym oku i słuch w jednym uchu. Lekarz twierdził, że to cud. Chłopiec ten – Jan Darowski – został wybitnym tłumaczem. Przekładał na język angielski m.in. wiersze Herberta, Miłosza i Szymborskiej. Dulcissima była prostą Ślązaczką, wesołą i pełną temperamentu. W dzieciństwie na polu między Zgodą a Nowym Bytomiem znalazła... medalion z siostrą Teresą od Dzieciątka Jezus, wtedy jeszcze niekanonizowaną. Zdziwiła się, ponieważ znała już św. Teresę ze swoich snów. Zaczęła z nią w snach rozmawiać i stała się jej duchową uczennicą. Czasem śnili się jej też Jezus i Maryja. Nie chwaliła się tym, ale inne siostry słyszały, jak mówiła przez sen. Fragmenty tych rozmów robiły na świadkach ogromne wrażenie. Siostra Dulcissima wzywała do żarliwej modlitwy – na pierwszym miejscu za księży. To była jej misja. Nie była przy tym naiwna – już wtedy, przed II wojną światową, gorąco prosiła Boga, żeby ochronił oblubienicę, czyli Kościół, przed publicznym zgorszeniem ze strony niektórych duchownych. Nie wahała się prosić o ich ukaranie. „Daj nam kapłanów, o Jezu, którzy rozumieją Boga i swoje obowiązki wobec Niego” – pisała. „Wszystkim kapłanom, którzy jeszcze żyją według świętej Twojej woli, daj bogaty połów aż do końca! Nie odrzucaj również kapłanów, którzy przyjęli ducha światowego, ponieważ mogą być jeszcze uratowani” – modliła się. Wzywała też do modlitwy za grzeszników i za dusze w czyśćcu cierpiące.

***

Tekst ukazał się w specjalnym wydaniu "Gościa Niedzielnego" na pielgrzymkę kobiet do Piekar Śląskich 2019.