Łaska stanu 

Jacek Dziedzina

I wady, i zalety Borisa Johnsona mogą okazać się nieaktualne na stanowisku premiera Wielkiej Brytanii. Wzięcie odpowiedzialności za kraj nierzadko zmienia samego decydenta.

Łaska stanu 

Nie wypalił projekt „drugiej Margaret Thatcher”, a i Boris Johnson „drugim Winstonem Churchillem” nie będzie. Do tej prostej tezy chciałem w pierwszym odruchu sprowadzić komentarz do zmiany warty na Downing Street 10. Bo tak wydaje się najłatwiej: wiemy już, że ani Theresa May nie odchodzi w glorii „żelaznej damy”, a i po Borisie Johnsonie niewielu spodziewa się czegoś na miarę męża stanu. I można by ograniczyć się do „prognozowania” jego rządów wyłącznie na bazie tego, co już o nim wiemy, a raczej, co utrwaliło się nam w głowie na podstawie medialnych doniesień. 
A co jeśli okaże się, że ten „ekscentryczny i kontrowersyjny” (klasyczna zbitka pojęciowa w większości mediów) polityk okaże się sprawnym politykiem, który zdoła przeprowadzić kraj przez brexitową burzę? Akurat Johnson już raz miał okazję pokazać, że oprócz bujnej czupryny, ciętego języka i stylu komika ma do zaoferowania konkretny program. Tak było w czasie jego rządów w roli burmistrza Londynu. Okazało się, że „komik” jest całkiem poważnym i skutecznym zarządcą wielomilionowej metropolii, a dowodem zaufania mieszkańców był jego dwukrotny wybór na to stanowisko (rządził Londynem w latach 2008-2016).
Krytycy Johnsona – nie bez racji – od razu przypomną jego późniejszą, niezbyt poważną rolę w kampanii za brexitem. – Johnson właśnie pokazał, jakim jest cwaniakiem. Prowadził zawsze grę obliczoną na objęcie przywództwa w Partii Konserwatywnej, miał nadzieję zrobić to, rozkręcając wielką kampanię za Brexitem, ale nie wygrywając jej – mówił mi 3 lata temu, tuż po referendum brexitowym, prof. Tim Bale, politolog z Queen Mary University w Londynie, autor m.in. książek poświęconych historii Partii Konserwatywnej. – Kiedy więc wygrał referendum, okazało się, że nie ma planu na przeprowadzenie Brexitu i że nie jest gotowy do walki o przywództwo w partii. Zorientował się, że nie wygra tej rywalizacji, postanowił więc wycofać się, by uniknąć upokorzenia – dodaje prof. Bale. 
Teraz, po nieudanej próbie przeprowadzenia cywilizowanego brexitu przez Theresę May (która, zresztą, w kampanii referendalnej była zwolenniczką pozostania w UE), Boris Johnson wraca do gry. To jasne, że samo wprowadzenie się na Downing Street nie zrobi z niego męża stanu. A jednak, trochę wbrew dominującym w mediach europejskich lamentacjom, mam ochotę udzielić mu pewnego kredytu zaufania. Właśnie dlatego, że obserwując drogę wielu przywódców (mówimy o krajach demokratycznych), widzę, jak zmienia się ich perspektywa pod wpływem odpowiedzialności, którą biorą na siebie. Nie tak dawno w Grecji władzę oddał Aleksis Tsipras, lider Syrizy, czyli Koalicji Radykalnej Lewicy. Po paru latach jego rządów nazwa partii jest trochę myląca: okazało się bowiem, że choć Tsipras doszedł do władzy pod hasłami, które musiały mrożyć krew w żyłach każdego, kto potrafi liczyć, to jednak ta komunizująca partia i jej lider musieli wprowadzić restrykcyjne reformy, których nie powstydziłby się niejeden liberalny polityk. 
Oczywiście Boris Johnson i Wielka Brytania jest w zupełnie innym miejscu niż Tsipras i Grecja. To Johnson ma ambicję stawiać warunki Europie, ogłaszając nawet gotowość przeprowadzenia brexitu bez żadnej umowy i wręcz za cenę – jeśli będzie potrzeba – utraty Irlandii Północnej. Coś mi się jednak zdaje, że te harde deklaracje szybko ucichną, gdy Johnson spędzi trochę więcej czasu na Downing Street. Polityczny odpowiednik „łaski stanu”, która w Kościele sprawia, że „nienadający się” do danej misji człowiek nagle staje się prawdziwym liderem, może i z Borisa Johnsona uczynić męża stanu, jakiego się po nim nie spodziewaliśmy.