Po co komu chadecja?

Jakub Jałowiczor

Idee mają konsekwencje. Bezideowość też.

Jakub Jałowiczor Jakub Jałowiczor

Przemiany obyczajowe, które obserwujmy w całym zachodnim świecie kojarzone są zwykle z ideologią marksistowską, a ściślej – jej mutacją dokonaną przez Antonio Gramsciego. Rzeczywiście, to, że dla milionów Europejczyków i Amerykanów czymś oczywistym jest istnienie związków jednopłciowych czy legalność aborcji to efekt wielu lat opanowywania przez radykalną lewicę instytucji związanych z kulturą (zwłaszcza kinem), mediami i demokratyczną polityką. Dokładnie tak, jak postulował Gramsci. Jednak ten sukces był możliwy m.in. dlatego, że chrześcijańscy lub po prostu konserwatywni politycy nie chcieli stawić mu skutecznego oporu. Dzisiejszych europejskich chadeków nie da się rozpoznać ani po tym, co mówią, ani po tym, jak głosują. Herman Van Rompuy, Jean-Claude Juncker, Frans Timmermans – kto z państwa bez sprawdzania w internecie umiałby wskazać, który z tych polityków należy do partii chrześcijańsko-demokratycznej?

Niedawno ukazała się w Polsce książka Vladimira Palki „Lwy nadchodzą”. Autor, słowacki polityk, były minister spraw wewnętrznych i wiceszef wywiadu Słowacji opisuje w niej, jak chrześcijańscy politycy po obu stronach Atlantyku odchodzili od chrześcijaństwa w działalności publicznej. Rozmiękczenie ideologiczne konserwatystów i chadecji było nie tyle porażką w wojnie kulturowej, co raczej rezygnacją z walki. Wielu wierzących polityków świadomie uznało, że wiara nie będzie miała wpływu na ich działalność. Wzorem były tu katolik John Fitzgerald Kennedy, który w 1960 r. ogłosił: „wierzę w prezydenta, którego przekonania religijne są jego prywatną sprawą”. Jak wykazał w swojej książce Palko, od tego zaczęła się dechrystianizacja Stanów Zjednoczonych, której skutkiem było m.in. ustanowienie związków jednopłciowych i legalizacja aborcji. W podobny sposób podchodził do religii Aldo Moro. Wieloletni przywódca włoskiej chadecji i premier swojego kraju jest dziś rozważany jako kandydat na ołtarze. Miejmy nadzieję, że jest w niebie, jeden z włoskich biskupów przypisywał jego wstawiennictwu uratowanie życia. Jednak jego działalność polityczna raczej nie będzie argumentem za beatyfikacją. Podczas partyjnego spotkania w 1975 r. Moro powiedział: „Choć partia chrześcijańsko-demokratyczna powołuje się na pryncypia, które były ważne w pewnej fazie rozwoju społeczeństwa, to jednak zakłada rezygnację z niektórych z nich w przypadku, gdy są przeszkodą w kontakcie z masami i we współpracy politycznej”. Lider chadeków był przeciwnikiem frakcji, która opowiadała się twardo przeciw aborcji. Kilka dni po jego śmierci aborcję zalegalizowano. Democristiani głosowali przeciw, ale wywodzący się z tego ugrupowania premier Giulio Andreotti ustawę podpisał. Kolejnym politykiem, który był katolikiem, ale zgadzał się na podobne zmiany w prawie był premier Kanady Pierre Elliot Trudeau (ojciec obecnego, skrajnie lewicowego premiera tego kraju). Listę można by ciągnąć.  

Uderzające jest to, jak wielu polityków, po których można by się spodziewać obrony chrześcijańskich wartości całkowicie zawiodło. Nie przegrali, lecz ulegli. Czy fala powrotu konserwatystów do głosu, jaką obserwujemy w ostatnich latach w USA i Europie okaże się cywilizacyjną rekonkwistą? Rod Dreher w książce „Opcja Benedykta” analizował politykę Donalda Trumpa i postawił diagnozę sprowadzającą się do stwierdzenia: dobrze, że jest chociaż tyle, ale to nas nie uratuje. Nawiązuje przy tym do słów psalmu: nie pokładajmy ufności w książętach. W zasadzie tak samo można by ocenić polskie władze. W przypadku wielu rządów nawet taka ocenia byłaby za wysoka. Kilkadziesiąt lat działania chrześcijańskich formalnie polityków pokazuje, że nie tylko idee mają konsekwencje. Bezideowość też.