Książę niezłomny

Wojciech Wencel

|

GN 25/2019

W trakcie jednego z publicznych wystąpień Jan Lechoń tak się zagalopował, że stwierdził: „Polacy nie boją się nikogo, nawet Boga!”. Ale szybko wybrnął z tej sytuacji, dodając: „...bo Go bardzo kochają”.

Książę niezłomny

Dla emigracji niepodległościowej, zwłaszcza tej niezłomnej: londyńskiej i nowojorskiej, Jan Lechoń był żywą legendą. Nie tylko jako autor „Karmazynowego poematu”, z arcydzielnymi wierszami o Maurycym Mochnackim („Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!”) czy Józefie Piłsudskim („A on mówić nie może. Mundur na nim szary”). Polacy, którzy po Jałcie odrzucili pokusę powrotu do zawłaszczonego przez Sowietów kraju, cenili dawnego skamandrytę głównie za twórczość emigracyjną, sławiącą wysiłek polskiego żołnierza, ale i pełną wspomnień rodzących melancholię. Lechoń, jak nikt inny, potrafił wykorzystywać polski kod kulturowy, nie tracąc indywidualnej dykcji. Żurawie u studni, pasy słuckie, łowickie spódniczki, dobrze znane cytaty z romantycznych wieszczów, sceny z Grottgera i Malczewskiego, dzwony na Pasterkę, strzępy dawnych melodii i modlitw – wszystkie te rekwizyty, które pogrążyłyby mniej utalentowanego twórcę, w wierszach Lechonia odzyskiwały swój pierwotny sens, wywołując czułość dla ginącej ojczyzny.

Powszechne uznanie polskich emigrantów budziła też postawa poety, której istotę oddaje cytat ze Słowackiego: „Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami”. Gdy wybuchła wojna, Lechoń przebywał w Paryżu, gdzie pełnił obowiązki attaché kulturalnego ambasady polskiej. Po klęsce Francji, sugestywnie opisanej w wierszu „Pożegnanie Marsylianki”, dotarł do Lizbony, a stamtąd – na pokładzie statku „Angola” – dopłynął do Rio de Janeiro. W sierpniu 1941 r. był już w Nowym Jorku, gdzie natychmiast zaangażował się w prace niepodległościowych instytucji. Korespondencyjnie współpracował z londyńskimi „Wiadomościami Polskimi. Politycznymi i Literackimi”. Jako redaktor i publicysta „Tygodnika Polskiego” z pasją bronił polskości Wilna i Lwowa, piętnował zdradę tzw. aliantów i „wzgardziwszy wawrzynem z kusicielskiej dłoni”, rzucał klątwy na komunistów. W trakcie jednego z publicznych wystąpień tak się zagalopował, że stwierdził: „Polacy nie boją się nikogo, nawet Boga!”. Ale szybko wybrnął z tej sytuacji, dodając: „...bo Go bardzo kochają”.

Poezja Lechonia, która towarzyszyła polskiemu żołnierzowi od klęski wrześniowej („Grób Agamemnona”) po kampanię włoską („Marsz Drugiego Korpusu”), nie opuściła go także wtedy, gdy „Zdobywszy wolność innym dłońmi skrwawionemi,/ Dowiedział się nareszcie, że sam nie ma ziemi” („Przypowieść”). Dla obywateli unicestwionego państwa (często z przedwojennym paszportem w kieszeni) szczególne znaczenie miały słowa wiersza „Matka Boska Częstochowska”: „Jeszcze zagra, zagra hejnał na Mariackiej wieży,/ Będą słyszeć Lwów i Wilno krok naszych żołnierzy”. Najpierw powtarzali je z żarliwą wiarą, później z nadzieją, w końcu z nostalgią. Jednak romantyczna i antyczna sceneria, w którą Lechoń wpisywał ich doświadczenia, na każdym etapie życia dodawała im sił. Pozwalała uchwycić wieczny sens własnej tragedii, odnaleźć punkt oparcia w dziedzictwie Wielkiej Emigracji i – wbrew politycznym realiom – uwierzyć, że „na końcu będzie wszystko wyglądać inaczej”.

W piątek 8 czerwca 1956 r. w Nowym Jorku rozegrał się ostatni akt dramatu II Rzeczypospolitej. Kwadrans przed godz. 14.00 Jan Lechoń skoczył z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson, a razem z nim runęły cienie starej Warszawy, ziemiańskich dworków i romantycznej poezji. Pogrzeb, który odbył się cztery dni później na cmentarzu Calvary, zgromadził tłumy. Wśród żałobników niosących trumnę był gen. Władysław Anders, a przemawiający nad grobem Kazimierz Wierzyński nie potrafił powstrzymać łez: „Będzie leżał w obcej ziemi i czekał na wolność ziemi własnej. I doczeka się tej wolności, bo przecież dawno już nam mówił, że »Kasandra się myli«. Leszku kochany, żegnam Cię. Mam tu zawiniątko z ziemią z Polski, spod Warszawy. Rzucam Ci tę ziemię, pod nią będzie Ci lżej”.

Na spełnienie tej przepowiedni trzeba było czekać aż do 1991 r., gdy urna z prochami Lechonia opuściła nowojorski cmentarz i przez ocean dotarła nad Wisłę. Pochowano ją w rodzinnym grobie Serafinowiczów w podwarszawskich Laskach. Dziś, w 120. rocznicę urodzin poety, warto odwiedzić to miejsce i pomodlić się o miłosierdzie dla jego udręczonej duszy. Albowiem: „Szczytne cnoty, dla których gwarny świat nas chwali,/ Czyny, których przykładem przyszłość ma się ćwiczyć,/ I nasz honor kamienny, i wola ze stali,/ Na Sądzie Ostatecznym nie będą się liczyć”.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.