Między fortem a forcikiem

Jacek Dziedzina

Tysiąc amerykańskich żołnierzy… piechotą nie chodzi. Ale 35 tysięcy też nie.

Między fortem a forcikiem

Dobrze jest znać miarę rzeczy. Wymaga to równocześnie i umiejętności liczenia, i rozumienia szerszego kontekstu, uwarunkowań itp.

A zatem, po pierwsze, jeśli ktoś obiecuje nam przysłanie dodatkowych 1000 swoich żołnierzy, to oznacza to… jednak 1000 więcej, a nie 1000 mniej czy też brak jakichkolwiek zmian. Tymczasem z niektórych komentarzy można było wyczytać w najlepszym wypadku delikatną ironię: pojechał Duda po Fort Trump, wraca z kilkoma szablami. Otóż to jednak nie kilka szabel, ale 1000 żołnierzy amerykańskiej armii. Nie mówiąc o całym pakiecie, w tym deklaracji zakupu samolotów F-35 czy umowie na zakup jeszcze większej ilości gazu z USA oraz o memorandum dotyczącym współpracy w zakresie wykorzystania energii jądrowej w celach cywilnych. Oczywiście, że to przede wszystkim sukces administracji amerykańskiej: Donald Trump ubił kolejny dobry interes, polityczny i gospodarczy. Ale Polska nie ma za bardzo alternatywy i swoje bezpieczeństwo musi uzależniać od umów z Amerykanami, które dla nich samych będą opłacalne. Zwłaszcza gdy – jak w tym wypadku – koszty budowy i utrzymania infrastruktury będzie ponosiła strona przyjmująca.

Po drugie – znać miarę rzeczy, to widzieć również szerszy kontekst. A ten jest taki: za naszą zachodnią granicą stacjonuje ok. 35 tys. amerykańskich żołnierzy. Jeszcze dekadę wcześniej było ponad 50 tys., ale kilkanaście tysięcy zostało już przeniesionych w rejon Pacyfiku, co pokazuje, gdzie Stany Zjednoczone naprawdę mają swoje interesy do pilnowania. Oczywiście, że obecność U.S. Army w Niemczech ma swoje źródła w powojennej układance. Tyle tylko, że dziś jesteśmy w zupełnie innej sytuacji geopolitycznej. I jeśli mimo przerzucenia sporej części wojsk do Azji to w Niemczech pozostaje miażdżąco większa liczba żołnierzy niż obiecany Polsce tysiąc – oznacza to, że jeszcze nie doszliśmy do etapu pełnego uznania przez Waszyngton głównych źródeł zagrożeń dla pokoju w Europie. A w najgorszym wypadku – że nie jest to dla Waszyngtonu aż tak ważne, jak rosnący w siłę chiński konkurent. Przejawia się to również w sformułowaniu zawartym w deklaracji: mowa nie o stałej (permanent), ale o trwałej (enduring) obecności wojsk amerykańskich w Polsce. Różnica niby subtelna, ale dla dyplomacji zasadnicza – w innym wypadku nie stosowano by żadnych wygibasów językowych, żeby tylko nie użyć jasnej formuły „permanent”.

Znać miarę rzeczy w przypadku wczorajszych wydarzeń w Waszyngtonie oznacza, po pierwsze, przyznanie, że jesteśmy jednak kilka kroków do przodu w zakresie polityki bezpieczeństwa w stosunku do tego, z czym mieliśmy do czynienia jeszcze parę lat temu; po drugie – że nasze bezpieczeństwo nie jest jeszcze dopięte na ostatni guzik. Jeśli w kraju, któremu agresja rosyjska nie grozi, ba, który z Rosją ubija kolejne gazowe interesy, pozostaje ciągle 35 tys. amerykańskich żołnierzy, a w Polsce, wystawionej bezpośrednio na rosyjską agresje, do obecnych 4500 żołnierzy ma dobić 1000 kolejnych, to prosta arytmetyka każe cieszyć się w sposób umiarkowany. Pozostaje mieć nadzieję, że to tylko jeden z etapów wzmacniania naszego bezpieczeństwa i że nie jest to proces skończony.