Jego imię to Miłosierdzie

GN 17/2019

publikacja 25.04.2019 00:00

Ktoś przywiózł na koncert ukradziony z kościoła kielich i piliśmy z niego wino. To pokazuje, ile znaczył dla mnie Kościół…

Jego imię to Miłosierdzie J. Klamka, E. Milunska

Hasło mojej młodości? „Grunt to bunt”. Nie widziałem w domu żywej wiary, nie widziałem, by ktokolwiek czytał słowo Boże. Na niedzielne Msze chodziliśmy jedynie z tradycji. Taka postawa nie wytrzyma próby czasu.

Jako czternastolatek wsiąkłem w muzykę. Ostrą, metalową, z antychrześcijańskim przekazem. Siedziałem w niej po uszy. Szukałem mroku, aż w końcu wylądowałem w black metalu. Ostra muza stała się dla mnie bogiem. Żyłem jak odurzony. Zacząłem chodzić na koncerty kapel deathmetalowych. Nosiłem ciuchy z odwróconymi krzyżami, pentagramami, słuchałem satanistycznych utworów. Uważałem, że religia to opium dla mas. Biedni byli ci, którzy wypowiadali przy mnie słowo „ksiądz”. Na słowo „katolicyzm” reagowałem szyderstwem. Chłonąłem antyklerykalne czasopisma. Moje ulubione zajęcie? Wchodzenie na katolickie fora internetowe (m.in. wiara.pl) i hejtowanie. Ile mocnych słów tam wypisywałem… „Jak można być tak głupim, by wierzyć w te bajeczki?” W domu mówiłem, że idę do kościoła, a skręcałem do kumpli na osiedle. Z czasem stałem się wojującym antyklerykałem.

„Muzyka może zwabić, ale nie zbawić”. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Słuchałem muzyki. Ściągnąłem słuchawki, założyłem bluzę z czarnym kapturem i wyszedłem z domu. W moich uszach tak pulsowała perkusja, że w jakimś amoku wszedłem na jezdnię i potrącił mnie samochód. Padłem na ziemię. Byłem poturbowany, zakrwawiony. Zobaczyli to moi rodzice i w panice wybiegli z domu, a ja, zbuntowany, siedziałem na chodniku i pomyślałem: „Ale wiocha! Starzy biegną”…

Dostępne jest 30% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.