Znalezieni

GN 17/2019

publikacja 25.04.2019 00:00

„Zmartwychwstał trzeciego dnia i ukazał się uczniom”. Basi, która na wózku inwalidzkim zwiała przez okno z rekolekcji, zniewolonemu mocną muzą i pornografią nastolatkowi w Nidzicy i małżeństwu, które ostro wadziło się w Rudzie Śląskiej.

Znalezieni J. Klamka, E. Milunska; Henryk Przondziono /foto gość; hubert wawrzkowicz

Urwaliśmy się na fajkę

Zerwałam się z rekolekcji. By nie budzić podejrzeń, moi gimnazjalni kumple wynieśli mnie na wózku… przez szkolne okno.

Basia Turek

Spisaną przez Dominikę Frydrych opowieść Basi Turek („Pełnymi garściami”, Esprit 2019) czyta się jednym tchem. „Czy to wszystko nie brzmi dziwnie? Inwalidka, która mieszka sama i większość czasu spędza na organizowaniu sobie ludzi do różnych zwyczajnych czynności, a później czekaniu na nich. Dziewczyna, która uwielbia wyglądać dobrze, ale nie jest w stanie sama się ubrać, uczesać ani umalować. Katoliczka, która biega po sakramenty jak po ogień, podnosi ręce do uwielbienia, głosi świadectwa przed tysiącami ludzi i modli się za innych, a chwilę później, kiedy spadnie z wózka, leży na podłodze i czeka, aż ktoś ją podniesie, płacze, rzuca w stronę Boga bluzg za bluzgiem i nieustannie daje Mu ostatnią szansę, próbując uwierzyć w każdej sytuacji. Jak można nie mieć prawie nic i mieć wszystko? 85 proc. niesprawności oznacza sto procent zależności (gdy ktoś mnie wieczorem położy, leżę, dopóki ktoś mnie rano nie podniesie). Jak można nie być w stanie podnieść się z łóżka i żyć pełnymi garściami?” Ta historia nie zaczęła się sielankowo. „Córka nie będzie chodzić, mówić, słyszeć ani widzieć” – usłyszeli rodzice Basi. Rozpoczęła się walka o dziecko. Dziś Basia mieszka sama. Jest psychologiem, coachem i opowiada, że „wszystko może w Tym, który ją umacnia”.

Jak było w podstawówce? – Traumatycznie – wspomina. – Przerażało mnie samo wyjście z czterech ścian, konfrontacja z rówieśnikami. Nieustający rajd między lekcjami, domem i rehabilitacją. Bałam się. Ciągle przechodziłam operacje. Szybko stałam się zahukana, nieśmiała i milcząca. To musiało skończyć się potężnym kryzysem. I skierowanym w niebo krzykiem: „Jesteś? Słyszysz mnie???”.

Pan Bóg zadziałał w najmniej oczekiwanym momencie. Zaczął od spotkania na ławeczce w parku. W szkole akurat trwały rekolekcje. Odhaczyliśmy obecność i zerwaliśmy się z nich. By nie budzić podejrzeń, moi gimnazjalni kumple wynieśli mnie na wózku… przez okno. Zakamuflowaliśmy się w jednym z krakowskich parków. Tuż obok kościoła. Bardzo inteligentnie z naszej strony. (śmiech) Popijaliśmy piwko, krążyła jakaś fajeczka. Patrzymy, idzie jakiś facet. Ręce, nogi, głowa, broda: człowiek. (śmiech) Zatrzymał się. „Dlaczego nie jesteście na szkolnych rekolekcjach?” – zapytał łagodnie. Zapaliła się w nas czerwona lampka: na pewno wysłała go dyrektorka! Nie bardzo wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Trochę nabijaliśmy się z niego. „Straszna nuda. To nie dla nas” – odparliśmy bez owijania w bawełnę. „Rozumiem” – odpowiedział. Spytaliśmy, kim jest. „Sławek” – przedstawił się. A na odchodne rzucił: „Wpadnijcie jutro. Choć na moment. Jeśli wam się nie spodoba, to olejecie”.

Nie mam pojęcia, dlaczego poszliśmy. Może ze zdziwienia, bo cała ta sytuacja była co najmniej dziwna. Weszłam do kościoła i zobaczyłam Sławka. Stał przy ambonie w… stroju księdza. Zamurowało mnie. „Dobrze, że jesteście!” – uśmiechnął się. Nie miałam pojęcia, co o tym myśleć. Kościoły omijałam szerokim lukiem. Nie widziałam tam dla siebie miejsca. Wszystko zdawało mi się okropnie sztywne, nadęte, kazania mnie nudziły albo męczyły.

Zachwyciło mnie to, że Sławek nie powiedział nam w parku złego słowa. I styl, w jakim mówił do nas, zbuntowanych gimnazjalistów. Mógł przecież nas podkablować, ochrzanić albo przynajmniej zawstydzić. Nic z tego. Zaprosił nas do kościoła. I stało się coś dziwnego: pierwszy raz w życiu poszłam do kościoła, bo chciałam. Coś mnie tam ciągnęło. Na kazaniu usłyszałam: „Jesteś ważny dla Boga! Każdy z was, dokładnie taki, jaki jest, jest dla Niego najważniejszy na świecie. Nie musicie się dla Niego zmieniać, On przyjmuje was właśnie takich” – mówił Sławek. Oj, te słowa zaczęły we mnie rezonować. „Jesteś ważna dla Boga, On przyjmuje cię taką, jaka jesteś”. Usłyszałam to pierwszy raz w życiu.

To musiała być odgórna interwencja. Podczas kazania ks. Sławek wyjął gitarę i zaśpiewał jedną z tych kiczowatych religijnych piosenek, z których można się pośmiać. „Co zrobisz, gdy zobaczysz Jezusa, co zrobisz, gdy przestanie istnieć czas? Co zrobiłeś ze swoim życiem? Odpowiedzi przyszedł czas”. Żenada. Obciach. Pamiętaj, że byłam zbuntowaną gimnazjalistką. (śmiech) Tyle że ja przy wszystkich moich znajomych ze szkoły, przy zbuntowanych kumplach, przy nauczycielkach – zaczęłam ryczeć. Powinnam wyśmiać gościa, a przepłakałam całą Mszę. Po rekolekcjach Sławek zaczął ze mną gadać. Jak przyjaciel. Nagle się okazało, że jest ktoś, kto chce mnie wysłuchać. Poświęcić czas. „Basia, masz przerąbane w życiu, ale nie musisz dźwigać tego sama” – powiedział.

„Problem w tym, że nie mam jak sama wychodzić z domu. Pierwsze piętro bez windy” – rzuciłam. A on? Wzruszył ramionami i odparł: „Jaki to problem? Są ludzie”. I miał rację. Niedługo potem rozdawaliśmy bezdomnym na dworcu kanapki. A dziś głosiłam słowo dla młodych. Dokładnie w tej parafii, w której się to wszystko zaczęło. Niedaleko parku, do którego urwałam się na papierosa.

Jego imię to Miłosierdzie

Ktoś przywiózł na koncert ukradziony z kościoła kielich i piliśmy z niego wino. To pokazuje, ile znaczył dla mnie Kościół…

Grzegorz Miecznikowski

Hasło mojej młodości? „Grunt to bunt”. Nie widziałem w domu żywej wiary, nie widziałem, by ktokolwiek czytał słowo Boże. Na niedzielne Msze chodziliśmy jedynie z tradycji. Taka postawa nie wytrzyma próby czasu.

Jako czternastolatek wsiąkłem w muzykę. Ostrą, metalową, z antychrześcijańskim przekazem. Siedziałem w niej po uszy. Szukałem mroku, aż w końcu wylądowałem w black metalu. Ostra muza stała się dla mnie bogiem. Żyłem jak odurzony. Zacząłem chodzić na koncerty kapel deathmetalowych. Nosiłem ciuchy z odwróconymi krzyżami, pentagramami, słuchałem satanistycznych utworów. Uważałem, że religia to opium dla mas. Biedni byli ci, którzy wypowiadali przy mnie słowo „ksiądz”. Na słowo „katolicyzm” reagowałem szyderstwem. Chłonąłem antyklerykalne czasopisma. Moje ulubione zajęcie? Wchodzenie na katolickie fora internetowe (m.in. wiara.pl) i hejtowanie. Ile mocnych słów tam wypisywałem… „Jak można być tak głupim, by wierzyć w te bajeczki?” W domu mówiłem, że idę do kościoła, a skręcałem do kumpli na osiedle. Z czasem stałem się wojującym antyklerykałem.

„Muzyka może zwabić, ale nie zbawić”. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Słuchałem muzyki. Ściągnąłem słuchawki, założyłem bluzę z czarnym kapturem i wyszedłem z domu. W moich uszach tak pulsowała perkusja, że w jakimś amoku wszedłem na jezdnię i potrącił mnie samochód. Padłem na ziemię. Byłem poturbowany, zakrwawiony. Zobaczyli to moi rodzice i w panice wybiegli z domu, a ja, zbuntowany, siedziałem na chodniku i pomyślałem: „Ale wiocha! Starzy biegną”…

Wśród moich kumpli alkohol lał się strumieniami. Kiedyś ktoś przywiózł na koncert ukradziony z kościoła kielich i piliśmy z niego wino. To pokazuje, ile znaczył dla mnie Kościół. Miałem jednak wrażliwe serce i podświadomie cały czas szukałem Boga, choć nie przyznawałem się do tego.

Pewnego dnia moja kuzynka pożyczyła mi płytę zespołu 2 Tm 2,3. Szydziłem z tych nawróconych muzyków (nie czytałem jeszcze „Radykalnych”). Mój kumpel nosił naszywkę: 2 Tm 2,3 = 666.

Chrześcijańska muzyka? Dajcie spokój! Ale puściłem tę płytę. Spodobała mi się muzyka, ale gdy padło imię „Jezus”, coś zaczęło mnie gnieść, poczułem irracjonalną nienawiść. Odłożyłem ten krążek. Po pewnym czasie wróciłem do niego i nagle, nie wiedzieć czemu, padłem w moim pokoju na kolana, zacząłem płakać i wołać „Ojcze nasz”. Zalała mnie niewyobrażalna miłość. Trudno mi to opisać. Dziś wiem, że Bóg dał mi zakosztować swojej obecności. Było to tak intensywne doświadczenie, że przez wiele godzin leżałem i płakałem. W jednym momencie zrozumiałem, że On ukochał mnie swą miłością, że Jego imieniem jest Miłosierdzie. Leżałem na łóżku, płakałem i mówiłem: „Jezu, jak ja Ciebie kocham!”. Palił mnie Jego ogień. Czułem się akceptowany, kochany. Wypełniał mnie Jego pokój. Słowa są bezradne wobec tego, czego doświadczyłem. Kolejnego dnia zalogowałem się na jakiś katolicki czat i napisałem: „Hej, chyba się nawróciłem”. (śmiech)

Pokój serca nie znikał. Wyspowiadałem się, zacząłem chodzić do kościoła. Jako 17-latek czytałem „Gościa Niedzielnego”. Płakałem, gdy przystępowałem do Komunii.

Zdałem maturę, znalazłem wspólnotę, zacząłem pracować z niepełnosprawnymi. Ja, chłopak zniewolony pornografią, postanowiłem wytrwać bez seksu do ślubu. To było jednak pierwsze nawrócenie. I jak to bywa u neofitów, próbowałem zmienić się… sam. Poległem. Z jednej strony byłem rozkochany w Bogu, z drugiej nie potrafiłem zerwać z nałogami, które zniewalały mnie przez lata. Byłem nadwrażliwy, żyłem w potępieniu, samooskarżeniu. Od spowiedzi do spowiedzi. Co chwilę upadałem przez grzech, bo nic nie wiedziałem o niezasłużonej przychylności nieba i walczyłem sam. Na studiach wszedłem w hazard, zacząłem grać na automatach. Przegrywałem pieniądze, zapożyczałem się. Przepuściłem 40 tys. zł. Grałem i… uciekałem od tego. Taka szarpanina. Nikt mi nie powiedział o tym, kim jestem w Chrystusie. Walczyłem sam i przegrywałem. Alkohol, stres, nieczystość, hazard.

Mój dziadek śmiertelnie zachorował. Pojechałem do niego do szpitala. Zmówiliśmy z ciocią Koronkę do Bożego miłosierdzia i zaczął przy nas umierać. Wziął kilka oddechów i odszedł.

Przeczytałem „Moc uwielbienia” i wiedziałem jedno: nie mogę żyć jak dotychczas. Nie chciałem przegrać życia. Zaczynałem uwielbiać Boga nawet wówczas, gdy upadałem. Dziękowałem Mu za wszystko, a On stopniowo mnie wyzwalał. Zmienił moje serce na obozie Fundacji 24/7 podczas uwielbienia. Bóg przeorał moje serce. Wiedziałem, że choć ja Go zawiodłem, On w swym miłosierdziu nie odwróci się ode mnie, bo jest dawcą wielokrotnych szans.

Gdy w ubiegłym roku dowiedziałem się, że mam chłoniaka grudkowego, nie załamałem się. Zawsze chciałem głosić moc Jezusa na oddziale onkologii i nagle wszystkie bramy zostały szeroko otwarte. (śmiech) Moje największe pragnienie? Chcę głosić Jego dobroć i moc nawet wtedy, gdy jestem słaby, po chemioterapii. Bóg pokazał mi swe Serce i co tu dużo gadać: rozkochał mnie w sobie.

Cufal

Gdy w 2011 roku pojechaliśmy nad morze, znajomi postawili na nas krzyżyk. Nie gadaliśmy ze sobą, ale na siebie szczekaliśmy. Wydawało się, że tego małżeństwa nie da się uratować.

Agnieszka i Robert Dziedzicowie

Agnieszka: Wakacje 2011? Awantura za awanturą. Byliśmy 17 lat po ślubie i wydawało się, że będzie to ostatni rok naszego związku.

Robert: Nie dało się już gadać. Szczekaliśmy na siebie. Bardzo nas to dołowało. Każde dłuższe zdanie kończyło się awanturą. Oboje jesteśmy cholerykami, co nie ułatwiało sytuacji. Na szczęście zainterweniował sam Pan Bóg. Jak zwykle w naszym przypadku – przez ludzi.

Agnieszka: Zmarł tata Roberta. Pomyśleliśmy: „Puścimy Matyldę, naszą młodszą córkę, do Wczesnej Komunii, by schorowani dziadkowie zobaczyli ją jeszcze w białej sukience, jak przystępuje do tego sakramentu. W parafii w Rudzie Śląskiej-Orzegowie pojawił się nowy proboszcz – ks. Rysiu Nowak. I wszystko zaczęło się kręcić. Dotychczas kościoły omijaliśmy szerokim łukiem.

Robert: Żyliśmy obok. Z roku na rok było coraz gorzej. Zaczęliśmy chodzić na katechezy dla dzieci przed Wczesną Komunią i sami wiele się uczyliśmy. (śmiech) Poznawaliśmy fajnych ludzi. Po Komunii ks. Rysiu zaproponował nam, rodzicom, utworzenie kręgu Domowego Kościoła. Nie wiedzieliśmy, o co w tym wszystkim chodzi, ale zgodziliśmy się. Głupio było nam odmówić. (śmiech) Kompletnie nie wiedzieliśmy, w co się pakujemy, bo nigdy nie należeliśmy do żadnej wspólnoty. Postanowiliśmy, że skoro farorz (proboszcz) zaprasza, to pójdziemy na spotkanie. Dziś wiemy, że to był strzał w dziesiątkę.

Agnieszka: Zyskaliśmy nowych przyjaciół, choć z nikim z naszych starych znajomych nie straciliśmy kontaktu. To superludzie. Tylko trochę nie rozumieją, dlaczego nagle zaczęliśmy chodzić do kościoła. (śmiech) Przyjęliśmy Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Pojechaliśmy na rekolekcje oazowe. Naprawdę mamy doświadczenie, że 2011 rok wszystko zmienił. Ale nie przestaliśmy się kłócić, dalej jest ostro. Kościół jednak uczy nas przebaczenia.

W naszej parafii ruszył Krąg Biblijny. Jak to brzmi… Wydaje się, że to mała grupka, która spotyka się na nudnych wykładach. Nic podobnego! W Orzegowie sala jest wypełniona, często brakuje krzeseł. Ksiądz Tomek Kusz, który prowadzi tę grupę, wziął nas do Izraela. To był przełom w naszym życiu. Mówi się, że każdy ma w Ziemi Świętej swoje miejsce. Moim miejscem jest Nazaret. W bazylice Zwiastowania padłam na kolana i baaardzo długo rozmawiałam z Maryją. Modliłam się o zmianę, oddałam się Jej na maksa. Coś we mnie pękło… Tam odkryłam, że mogę biegać. Przed miesiącem pobiegłam w Jerozolimie w półmaratonie.

Robert: Przed lotniskiem wypaliłem ostatniego papierosa. Pomodliłem się, by Jezus zabrał mój nałóg, i od tego czasu nie palę. Jestem wolny. W Izraelu doświadczyliśmy też Bożej mocy. Jeden z naszych znajomych na lotnisku w Tel Awiwie-Jafie zaczął zwijać się z bólu. Zaczęliśmy się za niego modlić i ból odszedł. Bóg sam zsyłał nam ludzi, którzy stawali się naszymi przyjaciółmi. Pierwsza stacja drogi krzyżowej w Jerozolimie. Ksiądz mówi: „Krzyż wezmą Dziedzicowie i Bociańscy”. Nie znaliśmy się. A dziś? Aga biega kilka razy w tygodniu z Gosią, niedawno przebiegły półmaraton jerozolimski. A ja zakumplowałem się z „Bocianem”. On jest za Ruchem, ja za Górnikiem, więc mamy się o co wadzić. (śmiech)

Agnieszka: Kocham podróże i Bóg pozwolił nam podróżować. Na ŚDM w Polsce przyjęliśmy do domu młode Włoszki. Piękny czas. Gdy papież Franciszek zapowiedział, że kolejne spotkanie młodzieży będzie w Panamie, marzyliśmy, by tam pojechać. I… wygraliśmy wycieczkę do Panamy na rok przed ŚDM. Coś pięknego!

Miałam ciężko w domu, nigdy się nam nie przelewało, więc gdy zaczęłam pracować, wspomagałam rodziców. Gdy w 2013 roku oboje zmarli… wygraliśmy samochód. Miałam wrażenie, że Pan Bóg oddał mi to, co wysyłałam przez lata rodzicom. To było bardzo poruszające. Nasz proboszcz stał się niemal członkiem rodziny. Gdy zorganizował w parafii Seminarium Odnowy Wiary, niemal wszystkie spotkania przepłakałam. Było to oczyszczenie, teraz to widzę.

Robert: Gdy dzwonisz do naszego proboszcza, zawsze odbierze, a jeśli jest zajęty, oddzwoni. Kiedy nie przyszliśmy na spotkanie kręgu Domowego Kościoła, dzwonił z troską: „Kochani, co u was? Wszystko dobrze?”. Genialny kapłan. Podobnie jak ks. Tomek Kusz, który prowadzi Krąg Biblijny. Co ciekawe, zawsze przed spotkaniem kręgu w domu była awantura i mówiliśmy: „Odpuszczamy. Nie nadajemy się. Nie idziemy”. Na szczęście szliśmy na spotkanie. Byliśmy pierwsi, by się wykruszyć. Nikt by za nas nie dał złamanego grosza, ale dzięki Bogu trwamy już tyle lat… Pilnujemy się, bo wiemy, że możemy wszystko zepsuć. Ratują nas ludzie. Tak działa w naszym życiu Pan Bóg. Uratował nasze małżeństwo, dał nam nowe relacje. Odkryliśmy Jego miłosierdzie. Po katolicku się mówi, że coś jest wymodlone, po śląsku – że to „cufal”. Obie wersje są poprawne. 

wysłuchał Marcin Jakimowicz

Dostępne jest 77% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.