Kim nie jest Irańczykiem

Jacek Dziedzina

Pogawędka z Kim Dżong Unem, kooperatywa z saudyjskimi wahabitami… Co stoi na przeszkodzie, by podobnie zacząć traktować stojących wyżej cywilizacyjnie i (mimo wszystko) demokratycznie Persów?

Kim nie jest Irańczykiem

Wietnam znajduje się dziś w centrum światowych „breaking news”: Donald Trump doleciał, a Kim Dżong Un dojechał pociągiem na drugi szczyt obu przywódców, tym razem w Hanoi. Nie ma wątpliwości, że podczas gdy Wietnamczycy cieszą się (jak my całkiem niedawno), że ich kraj jest areną tak ważnego spotkania, a Kim Dżong Un zbiera kolejne punkty jako – no przecież – cywilizowany lider ważnego państwa, dla Stanów Zjednoczonych szczyt Trump-Kim właśnie w Wietnamie jest wielką manifestacją siły przed Chinami. Miejsce spotkania nie jest przecież przypadkowe: dla Wietnamu Chiny są odwiecznym wrogiem, a ostatnie napięcia na tle sporu o kilka bezludnych wysp na Pacyfiku czynią te relacje jeszcze bardziej nerwowe. Pokazanie się z Kim Dżong Unem, który dotąd mógł liczyć na przynajmniej ciche wsparcie Pekinu, właśnie w Wietnamie, jest dla Donalda Trumpa czymś zdecydowanie ważniejszym niż zagrywka wizerunkowa. To wyraźny sygnał dla Chińczyków, że to Ameryka chce rozdawać karty w rejonie Pacyfiku i że to ona panuje tutaj nad sytuacją.

Pomijając jednak wszystkie inne wątki szczytu w Hanoi, trudno nie postawić w tym miejscu naiwnego pytania: co właściwie stoi na przeszkodzie, by do podobnego spotkania doszło z prezydentem Iranu, a może i nawet w Najwyższym Przywódcą? Czy Hasan Rouhani i Ali Chamenei byli jakoś wyraźnie bardziej agresywni w wypowiedziach i groźbach pod adresem USA niż jeszcze ponad rok temu Kim Dżong Un? Można odnieść wrażenie, że proporcje były jednak nieco inne i nikt dotąd nie prześcignął narwanego lidera KRLD w wywijaniu szabelką. Tak, wiem, że pytanie jest naiwne z punktu widzenia kogoś, kto ma przynajmniej podstawową wiedzę o zawiłościach na Bliskim Wschodzie. Nienaruszalne sojusze USA z Arabią Saudyjską, która jest głównym wrogiem Iranu w regionie (bo walczy z nim i o polityczną, i o religijną dominację w regionie), a przede wszystkim z Izraelem, dla którego Iran (i w dużej części z wzajemnością) jest wrogiem numer jeden, sprawiają, że spotkanie takie wydaje się niemożliwe. Ale ta „niemożliwość” potwierdza tylko, jak podwójne standardy stosuje Zachód w ocenie „totalitarnych reżimów”. Wahabicki, skrajnie nietolerancyjny i represyjny w swej istocie reżim Saudów okazuje się mniej drażniący demokratyczną duszę Amerykanów niż – mimo wielu podobieństw – jednak bardziej cywilizowany ustrój ajatollahów. Co więcej, mówimy o kraju z dużo większymi tradycjami demokratycznymi, silnymi do czasu… obalenia demokratycznego rządu przez Wielką Brytanię i USA w 1953 roku i zastąpienie go represyjnym, ale proamerykańskim, reżimem szacha Pahlawiego. Porównanie z Koreą Płn. już sobie podarujmy. Jeśli jednak Donaldowi Trumpowi nie przeszkadza podanie ręki Kim Dżong Unowi, jeśli sojuszu z Saudami nie jest w stanie zepsuć nawet zlecenie okrutnego zabójstwa krytycznego wobec władzy dziennikarza (dosłownie poćwiartowanego w saudyjskiej ambasadzie w Stambule), to co właściwie stoi na przeszkodzie, by podać rękę Hasanowi Rouhaniemu?

Wczoraj świat obiegła informacja, że do dymisji podał się szef irańskiej dyplomacji. Nagle w zagranicznych agencjach, tych samych, które straszą ciągle Iranem, przeczytałem, że Mohammad Dżawad Zarif należał do prozachodnich członków irańskiego rządu i że „teraz nie będzie już z kim tam rozmawiać”. Proste pytanie: dlaczego zatem w Waszyngtonie nie próbowano wejść w dialog z tym prozachodnim politykiem? Jest jeszcze jakaś nadzieja, bo prezydent Rowhani oznajmił, że nie przyjmuje tej dymisji. Tylko czy wśród amerykańskich „jastrzębi” znajdzie się ktoś, kto podpowie swojemu szefowi, że kluczem do rozwiązania napięć na Bliskim Wschodzie jest m.in. dogadanie z Iranem? Po zamachu 11 września 2001 roku na ulice Teheranu wyległy tysiące ludzi, palących świece w geście solidarności z Amerykanami. W tym czasie w stolicach arabskich sojuszników USA tłumy tańczyły z radości. Swego czasu wyszło na jaw, że Waszyngton utajnił prawie 30 stron (z ponad 830) raportu Kongresu USA z 2002 roku poświęconego atakom. Utajnione fragmenty miały zawierać dane wskazujące na pewne związki Arabii Saudyjskiej z zamachami – i nie chodzi tylko o fakt, że 15 z 19 terrorystów było Saudyjczykami należącymi do Al-Kaidy dowodzonej przez innego bogatego Saudyjczyka - Osamę bin Ladena. Może to jednak Persowie, a nie wahabiccy Arabowie, reprezentują jakąś cywilizację, z którą można prowadzić dialog?