Boska komedia Ratzingera

ks. Jerzy Szymik

|

GN 6/2019

Gdy krytyka Kościoła nabywa złośliwej goryczy, w gruncie rzeczy działa zawsze ukryta pycha.

Boska komedia Ratzingera

Książka „Wprowadzenie w chrześcijaństwo” Ratzingera ukazała się w roku 1968. Polskie tłumaczenie – dwa lata później. Wojtyła zachwycił się nią aż tak, że nawiązał osobisty kontakt z jej autorem. „Odkrył Ratzingera” dla siebie i Kościoła. Złoty jubileusz „Wprowadzenia…” jest okazją do przypomnienia tej, moim zdaniem, najlepszej książki teologicznej posoborowego półwiecza.

Czytałem ją trzykrotnie, za każdym razem „studyjnie”, uważnie, z podkreśleniami, wypiskami, notatkami. Miałem w czasie tych lektur odpowiednio: 22, 53 i 65 lat. Za każdym razem było to wstrząsające doświadczenie intelektualno-duchowe. Doświadczenie przemiany. Książka się nie zestarzała. Można ją polecić studentom bez obaw o anachroniczność tej propozycji. I bez lęku, że się wprawdzie czegoś nauczą, ale przy okazji trwale podtrują. Nie trzeba z niej zeskrobywać tzw. ducha soborowego (a co jest właściwie posoborowym nalotem/kurzem ideologii ducha czasu na Duchu Soboru). „W roku 1967, kiedy powstała ta książka, panowało posoborowe wrzenie” – pisze Autor w przedmowie do wydania z roku 2000. Tego wrzenia na kartach „Wprowadzenia…” nie ma. Jest jego echo, i to jedynie w wątkach polemiki z wrzeniem i jego skutkami. Raz jeszcze warto uspokoić czytelnika, pozostając przy metaforze wrzenia: wyjdzie on z przygody lektury niepoparzony.

Jest tu teologia, z której da się żyć – wiarą, dzisiaj. W pełni powiódł się zamysł Autora, który nazwał „intencją książki”: „pomóc w zrozumieniu na nowo, że wiara umożliwia człowiekowi w dzisiejszych czasach bycie naprawdę człowiekiem; książka ta ma wyłożyć wiarę bez niepotrzebnej gadaniny, ukrywającej z trudem duchową pustkę. Wyjść ponad granice języków, czasów, nastawień, by rozpoznać ową jednoczącą moc, która pochodzi z postaci Jezusa Chrystusa”.

Książka jest teologicznie i życiowo niesłychanie przenikliwa. Było to dla mnie (księdza, teologa) pocieszające odkrycie (skąd on to wie? Przecież spędza życie w przyćmionym świetle bibliotek). Pocieszające, bo: może wystarczy trzymać się Boga i żyć prosto, poprzestając na małym, czytać i pisać – by posiąść mądrość? Duchową, naukową, życiową? Kiedy czytałem jego sarkastyczne diagnozy dotyczące nas współczesnych i naszej rozdętej pychą epoki („mędrkujący i zniechęceni”, „nastawienie chwilowo uważające się za nowoczesne”, dziesiątki innych), jego trafiające w punkt zdania o krytyce/reformie Kościoła („Ludzie prawdziwie wierzący nie przywiązują wielkiej wagi do walki o odnowę form kościelnych. Żywią się tym, czym Kościół jest zawsze. Gdy krytyka Kościoła nabywa złośliwej goryczy, w gruncie rzeczy działa zawsze ukryta pycha, która dziś zaczyna się już stawać nagminna”), jego przeszywające zdania na temat istoty cierpienia Chrystusa i mojego, zdania rozjaśniające życie, współczesność i moje własne miejsce w niej i zarazem w Bogu – nikt mi tego nigdy tak jasno i przejmująco nie wyjaśnił (cytuje św. Pawła: „Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa” [2 Kor 4,10]); cóż to znaczy? „Rozdarcie to, które jest naszym krzyżem, ta niemożność naszych serc, by pomieścić w sobie równocześnie miłość Najświętszej Trójcy i miłość świata, dla którego Trójca Święta stała się obca, to właśnie jest śmiertelnym cierpieniem jednorodzonego Syna Bożego, które chce z nami dzielić. Kto tak rozpostarł swoją egzystencję, że jest równocześnie zanurzony w Bogu, a zarazem zanurzony w głębi opuszczonego przez Boga stworzenia, ten prawdziwie jest »ukrzyżowany«. Rozdarcie to jednak utożsamia się z miłością. Nie liczy się samo cierpienie jako takie, tylko siła miłości, która tak rozszerza egzystencję, że łączy dalekie z bliskim, nawiązując stosunek między człowiekiem w opuszczeniu przez Boga a Bogiem” – kiedy więc czytałem to wszystko, rozumiałem, że to jest dokładnie to, czego się po teologii spodziewam. I że chcę iść za tym mistrzem, by on mi dalej wyjaśniał i jeszcze dalej mnie prowadził.

Struktura książki jest oparta na prawdzie o Boskiej Trójcy jako modelu całej rzeczywistości. A ponieważ naturą Trójjedynego jest miłość (1 J 4,16), „Wprowadzenie…” jest swoistym hymnem o miłości, arcydziełem literatury miłosnej dołączającym do największych dzieł Zachodu opiewających miłość. Dobra Nowina Ewangelii i prawdziwie chrześcijański obraz Boga „uczą nas, że miłość stoi ponad myślą”. I stąd już tylko mały krok w najgłębsze życiowo rewiry. Bo „prawdziwego lęku człowieka nie może opanować rozum, może to sprawić tylko obecność kogoś kochającego”. I tylko wtedy i tam, „gdzie ktoś jest gotów postawić życie na drugim miejscu, poniżej miłości, i chce go ze względu na miłość, tylko tam miłość może być mocniejsza niż śmierć i czymś więcej niż śmierć”. By miłość mogła być czymś więcej niż śmierć, musi być wpierw czymś więcej niż życie. Nieśmiertelność zawsze wynika z miłości, a nigdy z wystarczania samemu sobie; wynika z Boga. Oto On: Chrystus.

41-letni wtedy Ratzinger tą wielką księgą sprzed pół wieku, księgą o Miłości, daleką zapowiedzią encykliki „Deus caritas est”, dołącza do świętych i mistyków, do trubadurów i „Boskiej komedii” Dantego.

Zaiste, „Divina commedia” naszej epoki. Polecam.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.