Warszawski Macron

Bartosz Bartczak

Czy warszawiacy naprawdę chcieli tego, co otrzymują?

Warszawski Macron

Kiedy rozmawiałem z warszawiakami (takimi jak z kawału o lemingach, urodzonymi poza stolicą i pracującymi w międzynarodowych korporacjach), wyłonił mi się pewien obraz myślenia politycznego. Myślenia, które mogło wynieść Rafała Trzaskowskiego do władzy w Warszawie. Motywem głosowania na kandydata Koalicji Obywatelskiej była wśród moich znajomych chęć „kontynuacji rozwoju miasta”. Pod rządami Platformy Obywatelskiej w stolicy dokonał się oczywiście pewien postęp cywilizacyjny. Ale gdyby spojrzeć na źródła tego postępu, mógł się on dokonać pod rządami jakiejkolwiek innej partii. Jednak wielu moich warszawskich znajomych zagłosowało za kontynuacją warszawskiej wersji polityki „ciepłej wody w kranie”.

Oczywiście własne doświadczenia z warszawiakami nie muszą mieć przełożenia na wszystkich warszawiaków. Jednak jeśli przyjrzeć się wielu badaniom socjologicznym na ten temat czy po prostu poszperać po forach internetowych, to Polacy, w tym mieszkańcy stolicy, bardzo cenią sobie postęp związany z rozwojem infrastruktury czy poprawieniem organizacji sfery publicznej. Taka postawa Polaków mogła pozwolić Platformie rządzić Polską przez dwie kadencje. I taka postawa warszawiaków mogła dać zwycięstwo Rafałowi Trzaskowskiemu. Przecież mieszkańcy stolicy odczuwają poprawę jakości życia. A Trzaskowski robił wrażenie profesjonalisty, który ten proces, z niezbędnymi korektami, obiecał kontynuować.

Trzaskowski bywał nazywany polskim Macronem. Dzisiaj to porównanie nie jest zbyt miłe. Ale kiedy ono pojawiło się w polskiej publicystyce, znaczyło coś dobrego. Przecież z początku Emmanuel Macron robił wrażenie profesjonalisty, który jest w stanie wyprowadzić Francję z kryzysu. Kto bliżej spojrzał na propozycje Macrona, mógł w nich dostrzec więcej liberalnej ideologii niż dobrych pomysłów. Ale dzisiaj już wiemy, że Macron francuskiego systemu gospodarczego nie naprawił. Paradoksalnie sprawia to, że Trzaskowskiemu może być naprawdę blisko do prezydenta Francji.

Zaledwie chwilę po przejęciu władzy przez Rafała Trzaskowskiego zaczęły wychodzić bardzo niewygodne dla warszawiaków kwestie. Pojawiła się sprawa bonifikaty przy przekształceniu prawa użytkowania wieczystego w prawo własności nieruchomości. Nowa ekipa w Warszawie chciała je zmniejszyć z 98 proc. do 60 proc. Taka decyzja mocno uderzyłaby po portfelach wielu warszawiaków. W tej sprawie musiał interweniować sam Grzegorz Schetyna. Później przyszła sprawa groźby podwyżek opłat za wywóz śmieci, bilety komunikacji miejskiej czy miejsca parkingowe.

Kwestia podwyżek opłat czy obniżki bonifikat to może być tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele zaniedbań w zarządzaniu Warszawą przez Platformę Obywatelską pewnie będzie dopiero wychodzić. Ale w międzyczasie Rafał Trzaskowski idzie na kolejne wojny ideologiczne. Jak te z nazwami ulic i krzyżem w urzędzie. Czyli działa podobnie jak Emmanuel Macron. Ideologicznym picem próbuje przykryć problemy, których rozwiązanie okazuje się dla niego trudne.

Wracając do warszawskich znajomych. Nie wiem jeszcze, jak teraz reagują oni na „profesjonalizm” Trzaskowskiego. Ale nie tylko ta kwestia pojawiała się w argumentach za Trzaskowskim. Była oczywiście niechęć do PiS. Ale nie taka, jaką na co dzień widzimy w opozycyjnych mediach. Argumentem przeciwko Patrykowi Jakiemu był fakt… że popiera on projekt Centralnego Portu Lotniczego. Warszawiakom może oczywiście nie podobać się wizja dłuższej podróży na lotnisko. Ale głównym argumentem przeciwko CPL była „gigantomania”.

Niechęć do „gigantomanii” wydaje się bardzo kompatybilna z umiłowaniem do polityki „ciepłej wody w kranie”. Co z tego, że projekt Centralnego Portu Lotniczego jest wyjątkowo wysoko oceniany przez zagranicznych ekspertów. Co z tego, że jest on nam w najbliższej przyszłości po prostu potrzebny, ze względu na rozwój ruchu lotniczego w Polsce. Ważne, że CPL to wielomiliardowa inwestycja, a co za tym idzie, jest zbędną „gigantomanią”.

Opisana przeze mnie postawa osobiście przypomina mi postawę rodziny, która nie bardzo chce inwestować w remont mieszkania. Wymiana instalacji elektrycznej czy nowa wanna kosztują, być może nawet potrzebny byłby kredyt. Ale kiedy spali się nam telewizor czy zalejemy sąsiada, naprawa nie będzie droższa? Nie twierdzę, że taka postawa w obszarze dobra miejskiego (czy państwowego) jest powszechna wśród warszawiaków (czy Francuzów). Ale ja spotkałem się z nią osobiście. I w takim momencie ludzie pokroju Macrona czy Trzaskowskiego przypominają mi gości, którzy obiecują zrobić remont szybciej, za połowę ceny, a swoją fuszerkę przykrywają masą rzekomo modnych ozdób do domu.