Bóg ze mną był

publikacja 20.12.2018 06:00

O cudach, relacji z Bogiem i o chrześcijańskiej Europie mówi Dariusz Lipiński.

Dariusz Lipiński (z lewej) i jego syn Tomasz w Paryżu na starcie pielgrzymki.   Dariusz Lipiński (z lewej) i jego syn Tomasz w Paryżu na starcie pielgrzymki.
archiwum prywatne dariusza lipińskiego
Bogumił Łoziński: Podobno od niedawna zaczął Pan wierzyć w cuda?

Dariusz Lipiński: W cuda nigdy nie wątpiłem, choć z wykształcenia jestem fizykiem. Wiadomo, że na świecie się zdarzają, tyle że niecodziennie i rzadko dotykają nas osobiście.

Pan miał osobiste doświadczenie cudu.

Trochę się boję takiego sformułowania, bo mogłoby trącić pychą, ale istotnie miałem przeżycia, które racjonalnie trudno jest wyjaśnić.

Co się stało?

Jedenaście lat temu zdiagnozowano u mnie raka trzustki. Na szczęście ujawniło się to dostatecznie wcześnie. Po prostu zżółkłem i to się rzucało w oczy. Lekarze tłumaczyli mi, że dzięki temu możliwa była wczesna diagnoza. Zostałem zoperowany w Monachium. Zabieg był ciężki, trwał około ośmiu godzin. Po jego zakończeniu profesor dosłownie słaniał się na nogach, ale przyszedł do mojej żony i powiedział jej, że wszystko się udało. Pół roku później podczas badania kontrolnego okazało się jednak, że są przerzuty na wątrobę. Konieczny był kolejny zabieg.

Dlaczego nie operował się Pan w Polsce?

U nas nie ma jednego ośrodka, który specjalizowałby się w leczeniu nowotworów trzustki. Konsultowałem się z bardzo dobrymi lekarzami z Poznania, Krakowa, Warszawy czy Katowic i każdy mówił co innego. Zaprzyjaźniony doktor Grzegorz Matylla poradził mi, abym skontaktował się prof. Helmutem Friessem z Europejskiego Centrum Trzustki w Heidelbergu. Napisałem do niego maila w piątek, a w poniedziałek rano już miałem odpowiedź, że zgadza się mnie leczyć. On akurat przenosił się do Monachium, więc tam trafiłem. Dziś myślę, że już wtedy działy się wyjątkowe rzeczy. W ciągu dwóch dni nieznany człowiek z Polski został przyjęty na leczenie przez wybitnego profesora. Ponadto kilka miesięcy wcześniej moja mama sprzedała ziemię i podarowała mi pieniądze, więc mieliśmy środki na operację. Nigdy wcześniej ani później nie dysponowałem taką kwotą.

Dariusz Lipiński
Po kręgosłupie Europy. Rowerem 
z Paryża 
do Santiago 
de Compostela
Zysk i S-ka, Poznań 2018   Dariusz Lipiński Po kręgosłupie Europy. Rowerem z Paryża do Santiago de Compostela Zysk i S-ka, Poznań 2018
Doszło do drugiej operacji, tym razem wątroby?

Tak, a właściwie nie. Po operacji prof. Friess przyszedł do żony – jak mi opowiadała – z nieprawdopodobnie głupią miną i stwierdził, że bardzo przeprasza, ale żadnych przerzutów nie ma.

Może diagnoza była nieprawidłowa?

Wyniki tomografii komputerowej oglądało kilku lekarzy, także w Polsce, i wszyscy stwierdzili, że są przerzuty na wątrobę.

Czyli był cud.

Na pewno racjonalnie wytłumaczyć się tego nie da.

Dariusz Lipiński (z lewej) i jego syn Tomasz w Paryżu na starcie pielgrzymki.   Dariusz Lipiński (z lewej) i jego syn Tomasz w Paryżu na starcie pielgrzymki.
archiwum prywatne dariusza lipińskiego
Nie chce Pan otwarcie powiedzieć, że to był cud, aby nie narażać się na zarzut pychy. Może więc spojrzy Pan na to doświadczenie z innej strony, jako na miłosierdzie Boga.

O tak, zdecydowanie. To wydarzenie spowodowało, że głębiej zastanawiam się nad sensem mojego życia, rolą w świecie, nad tym, co powinienem robić. Wcześniej takich refleksji raczej nie miałem, a na pewno nie w aż takim stopniu, bo życie toczy się szybko i rzadko jest czas na głębszą refleksję.

Do jakich wniosków Pan doszedł?

Wciąż się nad tym zastanawiam. W związku z tą chorobą miały miejsce tak nieprawdopodobne wydarzenia, że nie mam wątpliwości, iż działa tu Pan Bóg i chce mi coś powiedzieć.

Co chce powiedzieć?

Wciąż próbuję to odkryć. Na pewno wyniosłem z tej historii przeświadczenie, że stało się to po coś, że to wszystko nie było przypadkiem.

Choroba zmieniła Pana relacje do Boga?

Tak. Zawsze byłem człowiekiem wierzącym, ale nie była to specjalnie pogłębiona wiara. Praktykowałem, jednak moje życie sakramentalne nie było uporządkowane. Przed pierwszą operacją wyspowiadałem się, przyjąłem Komunię św. Proboszcz, którego znam od zawsze, wzbraniał się przed udzieleniem mi namaszczenia chorych, mówił, że Komunia wystarczy, ale w końcu się zgodził.

Jak trwoga, to do Boga…

Uporządkowanie spraw z Bogiem było dla mnie ważne i bardzo mi pomogło w przebyciu choroby. To nie skończyło się jednak po operacji. Dopiero po niej doszło do pełnego uporządkowania życia sakramentalnego. Po 27 latach związku cywilnego przyjęliśmy z żoną sakrament małżeństwa. Zrobiliśmy to bez żadnego przymusu, w wolności, jako wyraz dojrzewania naszej wiary. Oczywiście dzieci były wychowywane po katolicku, ochrzczone, przyjmowały sakramenty. Jednak ja większą wagę przykładałem do innych spraw niż wiara, np. robiłem karierę polityczną, przez dwie kadencje od 2005 do 2011 r. byłem posłem, a to spłyca człowieka.

Trwoga przeszła, Bóg pozostał?

Tak. Stwierdziłem, że w końcu trzeba poważnie podejść do spraw najważniejszych, do Boga. Nabrałem nowych przyzwyczajeń, np. rano pół godziny poświęcam na lekturę Pisma Świętego Wcześniej tego nie robiłem. Pojawiło się jakby sprzężenie zwrotne – kiedy czytam Biblię, mam głębsze refleksje o wierze. Moja relacja z Bogiem jest zdecydowania bardziej dojrzała.

W dziewięć lat po operacjach, w wieku 61 lat, wybrał się Pan z synem na rowerową pielgrzymkę z Paryża do Santiago de Compostela. Przebieg wyprawy opisuje Pan w książce „Po kręgosłupie Europy”. Jaki był cel tej pielgrzymki? Chęć potwierdzenia swoich możliwości, pogłębienie wiary?

Obydwie sprawy. Pierwotnie motywacja była bardziej świecka. Lubię rower, dużo jeżdżę. Chodziło o sprawdzenie możliwości, udowodnienie sobie, że stać mnie na taki wysiłek. Poza tym jestem zafascynowany Francją i Hiszpanią. Jednak ze wspomnianych względów zdrowotnych sam jechać bym się nie odważył. Dlatego bardzo ważne było, że mój syn Tomasz tak szybko zapalił się do pomysłu. Bez przygotowania duchowego pielgrzymka nie miałaby jednak sensu.

Pomysł napisania książki wziął się nie tylko z chęci podzielenia się wrażeniami z tak niepowtarzalnego szlaku, jakim jest Droga Świętego Jakuba. Chciałem powiedzieć ludziom znajdującym się w trudnych sytuacjach, że zawsze trzeba walczyć do końca, wierzyć, że wygrana jest możliwa, że jest nadzieja. Miłosierdzie Boże jest zdumiewające. A w przypomnieniu historii chrześcijańskiej Europy, historii wspaniałej cywilizacji, warto dostrzegać chwałę Bożą.

Z książki wynika, że zmagania fizyczne zakończyły się sukcesem, w 17 dni przejechał Pan 1700 km, czyli 100 km dziennie, mimo że ma Pan 63 lata, jest po operacjach onkologicznych i cierpi na cukrzycę. A co ta pielgrzymka dała Panu w wymiarze religijnym?

Jako poseł zajmowałem się problematyką europejską, byłem członkiem Komisji Spraw Zagranicznych, wiceprzewodniczącym Komisji ds. Unii Europejskiej. W tamtym czasie patrzyłem na te sprawy z bieżącej perspektywy, praktycznej – kiedy się pojawiał jakiś problem, staraliśmy się go rozwiązać. Nie zajmowałem się specjalnie kondycją kulturową Europy, wspólnotą ludzi żyjących na naszym kontynencie. Pielgrzymka była dla mnie okazją do refleksji nad tymi sprawami. Na przykład dopiero po powrocie po raz pierwszy przeczytałem książkę „Dla Europy” jednego z ojców założycieli Unii Europejskiej Roberta Schumana. Ta lektura jest dziś absolutnie niepoprawna politycznie, gdyż zawiera wizję naszego kontynentu kompletnie odmienną od tego, z czym mamy do czynienia obecnie. Schuman wskazuje na chrześcijaństwo jako filar tworzący Europę, jako źródło równości i demokracji.

To pewien paradoks, a zarazem dowód hipokryzji dzisiejszych elit. Niby wszyscy powołują się na Schumana, ale który z dzisiejszych przywódców Unii odważyłby się powtórzyć za nim, że „demokracja zawdzięcza swe istnienie chrześcijaństwu. Narodziła się wówczas, gdy człowiek został wezwany do zrealizowania w swoim życiu doczesnym zasady godności osoby ludzkiej, w ramach wolności osobistej, poszanowania praw każdego i przez praktykowanie wobec wszystkich bratniej miłości. Nigdy w czasach przed Jezusem Chrystusem podobne idee nie zostały sformułowane. Demokracja jest zatem związana z chrześcijaństwem doktrynalnie i chronologicznie”.

A chrześcijańskiego, wręcz genetycznego, pokrewieństwa różnych części Europy doświadczaliśmy na naszej trasie często zupełnie nieoczekiwanie. Na przykład gdzieś na francuskiej prowincji słyszymy nagle melodię „Ave Maria”. Najpierw zaskoczenie, że w kompletnie laickiej Francji jest to możliwe, a dopiero później przypomnienie sobie, że przecież jest to pieśń lurdzka, czyli francuska, i że jako Europejczycy mamy wspólne chrześcijańskie korzenie, że jesteśmy kulturową wspólnotą. Dziś w debacie o kształcie Unii Europejskiej o tym wymiarze w ogóle nie rozmawiamy. Gdy byłem przedstawicielem polskiego Sejmu w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, poznałem wielu zachodnich polityków, ludzi przyzwoitych, ale wielu z nich, nawet chadeków, pewnie nie rozumiałoby, o co z tą kulturową wspólnotą Europy mi chodzi. Tak daleko odeszliśmy od korzeni.

Jakie doświadczenie duchowe z pielgrzymki było dla Pana najważniejsze?

Gdy po kilkunastu dniach dojechaliśmy do Hiszpanii, odczuwałem zdumienie, że udało się nam tak daleko dotrzeć. Oczywiście planowaliśmy to, ale to były dość abstrakcyjne zamiary. Gdy pokonywaliśmy kolejne odcinki, odbierałem ten czas jako coś niezwykłego. Miałem świadomość, że zawdzięczam to Panu Bogu. Jego obecność odczuwa się tam niemal namacalnie: w majestacie gór, w bezkresie hiszpańskiej Mesety, w poczuciu obcowania z nieskończonością. Cała ta pielgrzymka też była swego rodzaju cudem.

W Pana książce czytelnik odnajdzie opis tego cudu?

Oczywiście. Gdyby w tej książce nie było Boga, to byłaby ona nieprawdziwa. Bóg w tej drodze po prostu ze mną był.

TAGI: