Pociąg do przeszłości

Wojciech Wencel

|

GN 50/2018

Ponieważ dojrzewałem w okresie PRL, kolej długo kojarzyła mi się z przepełnionymi wagonami, brudnymi przedziałami i cuchnącymi sanitariatami.

Pociąg do przeszłości

Miłośnicy pary i żelaza, którzy wbrew tej parcianej rzeczywistości z czułością gładzili wycofane z użytku lokomotywy, kolekcjonowali stare tablice relacyjne albo uczyli się na pamięć nieaktualnych rozkładów jazdy, wydawali mi się, delikatnie mówiąc, dziwakami. Nie rozumiałem ani ich pasji, ani melancholii. Dla mnie kolej była wyłącznie współczesnym środkiem transportu, którego podły stan irytował jeszcze na początku XXI w.

Później estetyka wagonów wyraźnie się poprawiła, ale nie to było powodem zmiany mojej optyki. Przełomem okazała się lektura powieści Józefa Wittlina „Sól ziemi”, a dokładnie tego jej fragmentu: „W głuche zakątki huculskiej ziemi, pachnące miętą w letnie wieczory, w senne wioski, przylepione do cichych połonin, gdzie pasterze grają na długich trombitach – wdziera się kolej żelazna. Ona jedna łączy ze światem te ustronia zabite od niego deskami. Ona rzuca w ciemną noc barwne światła semaforów i gwałci ciszę, i gwałci dziewiczość wielkiego nocnego spokoju. Wrzaskiem oświetlonych wagonów rozdziera błonę mroku, przeciągłym gwizdem budzi ze snu zające i uśpioną ludzką ciekawość. Jak olbrzymia żelazna drabina, przybita gwoździami do kamienistej ziemi – z nieskończoności w nieskończoność ciągną się na drewnianych progach czarne, połyskliwe szyny. Białe domki stacyjne, ujęte w żywopłoty, ogródki, altany i klomby z kolorowymi, szklanymi kulami na ubielonych drążkach, liczne mostki żelazne nad strumykami i gęsto rozsiane budki dróżników zadają kłam pozorom, jakoby na tej ziemi diabeł mówił: dobranoc”.

Odtąd patrzyłem już na kolej oczyma Wittlina. Wsiadałem do pociągu na stacji Lwów i doliną Prutu jechałem do Czerniowiec. Koleją Galicyjską Karola Ludwika podróżowałem z Krakowa do Przemyśla, Koleją Arcyksięcia Albrechta docierałem do Stanisławowa, a Koleją Dniestrzańską – do Drohobycza, gdzie czekały na mnie sklepy cynamonowe. Niewidzialne żelazne pociągi, jak wehikuł czasu, przenosiły mnie do Galicji epoki autonomii lub do południowo-wschodnich województw II Rzeczypospolitej. Moimi przewodnikami po tym świecie byli – oprócz Wittlina – Bruno Schulz, Kazimierz Wierzyński i Andrzej Chciuk.

W drugiej połowie XIX w. i na początku następnego stulecia kolej żelazna w Galicji przeżywała swój rozkwit, współtworząc scenerię europejskiej belle époque. Prywatne towarzystwa akcyjne, zakładane głównie przez polskich arystokratów, inwestowały ogromne pieniądze w infrastrukturę kolejową, a uruchomiona przez nie sieć połączeń była jak krwiobieg wypełniający nową energią wielokulturową krainę aż po północne stoki Karpat. Jak grzyby po deszczu wyrastały dworce, m.in. monumentalne pałace w Tarnowie, Przemyślu, Lwowie, Stanisławowie. Oczywiście nie wszystkie przedziały wyglądały jak salony. Zdecydowana większość podróżnych kupowała bilet trzeciej klasy, który uprawniał ich do jazdy w warunkach spartańskich. Jednak w mojej wyobraźni nawet te nędzne wagony prezentowały się lepiej od składów PKP.

Na ziemiach objętych zaborem austriackim niemal każdy kolejarz – od konduktora po wysokiego urzędnika – był Polakiem. Dla młodych mężczyzn praca przy torach stanowiła przede wszystkim szansę na życiową stabilizację. Gwarantowała terminowo wypłacaną pensję, deputat węglowy, bezpłatne bilety dla całej rodziny i emeryturę po 35 latach pracy, a nierzadko również służbowe mieszkanie.

W czasach monarchii konstytucyjnej, jaką były Austro-Węgry, w całej Galicji język niemiecki stopniowo wychodził z użycia. Na uczelniach wyższych, w szkołach, urzędach i sądach obowiązywał język polski, a poszerzenie swobód obywatelskich doprowadziło do rozwoju organizacji sokolskich i strzeleckich, z których wyrośli żołnierze Legionów Polskich, zdobywcy naszej niepodległości. Mimo wszystko piękna to była epoka. I dobrze, że dziś możemy wracać do niej w wyobraźni, np. odwiedzając wspaniale odrestaurowane dworce w Tarnowie czy Przemyślu.

Długo sądziłem, że współczesne pociągi pozostaną dla mnie reliktem PRL. Ale odkąd w Matarni pojawiła się stacja Pomorskiej Kolei Metropolitalnej, nie korzystam na co dzień z innych środków lokomocji. Pamiętam, jak ogłosiłem w domu, że chyba zostanę pasjonatem kolejnictwa. „Nareszcie, bo już myślałam, że nawet na Kaszuby będziemy latać samolotem” – skomentowała moja żona, córka kolejarza. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.