Przerażeni

Marcin Jakimowicz

Zamartwiałem się, a rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki. Na razie zakryte.

Przerażeni

Pojechałam w góry – opowiadała mi niedawno przyjaciółka ze wspólnoty. – Wieczorem wszyscy zgromadzili się przy ognisku. Usiadłam i ja. Byłam rozgoryczona, załamana. Wszyscy śpiewali piosenki, rozmawiali, a ja użalałam się nad sobą. Miałam wielkiego doła. „Nigdy nikogo nie spotkam – chlipałam – już do końca życia będę sama”. Przepłakałam pół wieczoru. Wołałam: „Duchu Święty, musisz coś z tym zrobić, bo już dłużej nie wytrzymam”. Obok mnie siedział Michał. Człowiek, który dokładnie dwa lata później (co do dnia!) został moim mężem. Dopiero później zorientowaliśmy się, że to ta sama data… Użalałam się nad sobą, a Bóg już dawno znalazł odpowiedź.

Wielokrotnie miałem identyczne doświadczenie. Zamartwiałem się, a rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki. Na razie zakryte.

To doświadczenie drogi do Emaus, gdy zwiewasz z miejsca porażki, maszerujesz krok w krok z Mesjaszem i… nie dostrzegasz Jego obecności.

„Za-martw-ianie się, jak sama nazwa wskazuje, jest stanięciem po stronie śmierci” – wyjaśnia dominikanin o. Tomasz Nowak.

Bywało, że w czasie modlitwy przychodził mi do głowy pewien obraz. Był wyrazisty, wracał jak bumerang. Wieczernik. Grupka apostołów. Siedzą przerażeni w milczeniu. Wzrok wbity w ziemię. Wstydzą się siebie nawzajem. Nie mają odwagi spojrzeć sobie w oczy, bo są świeżo po upokarzającym doświadczeniu tchórzliwej ucieczki spod krzyża. Kamera odjeżdża na drugą stronę zabarykadowanych z obawy przed Żydami drzwi. Do Wieczernika zbliża się Jezus. Jest radosny, promienny, pełen światła. Jest już tuż-tuż, zaczyna wchodzić na schodki. Nie przeszkadzają mu zaryglowane drzwi. I znów najazd kamery na Wieczernik. Duszno. W powietrzu gęsto od nieufności, podejrzliwości, samooskarżenia. Rozdrapujący rany, skupieni na sobie apostołowie nie mają pojęcia, że odpowiedź jest tak blisko.