Onkolog z peemem

Przemysław Kucharczak

|

GN 42/2018

publikacja 18.10.2018 00:00

Gdy seria z rkm-u wyrwała mu biceps prawej ręki, błysnęła mu myśl: „Już po mojej medycynie”. Na szczęście dla Górnego Śląska i polskiej nauki nie miał racji.

Nagrodę Lux ex Silesia prof. Mieczysławowi Chorążemu wręczył metropolita katowicki abp Wiktor Skworc. Nagrodę Lux ex Silesia prof. Mieczysławowi Chorążemu wręczył metropolita katowicki abp Wiktor Skworc.
Henryk Przondziono /foto gość

Prof. Mieczysław Chorąży, bo o nim mowa, otrzymał 14 października nagrodę arcybiskupa katowickiego „Lux ex Silesia”.

W wieku 26 lat już miał podjąć pracę w Warszawie, ale komunistyczne władze nie zgodziły się na to ze względu na jego przeszłość... w Armii Krajowej. Dostał skierowanie do pracy na prowincji, do Instytutu Onkologii w Gliwicach. W tutejszym Zakładzie Biologii Nowotworów pracowało wraz z nim trzech innych, podobnie „zesłanych” akowców. Żartowali, że to „mała polska Syberia”.

Urodził się 93 lata temu w Janówce na Podlasiu. W czasie wojny, w 1941 r., zmarło mu oboje rodziców. Najpierw ojciec, Franciszek, który przeziębił się, ukrywając w lesie przed niemiecką rekwizycją resztki bydła. W grudniu mama, Paulina, zapadła na tyfus. Nastolatek czuwał przy niej. 9 grudnia nad ranem usłyszał głos bratowej: „Wstawaj, Mama umarła”. – To wtedy postanowiłem zostać lekarzem. Wydawało mi się, że jeśli pójdę na medycynę, zwalczę wszystkie choroby – wspomina.

Przez większość wojny Mietek przebywał w Warszawie, gdzie uczył się na tajnych kompletach. Przez jakiś czas mieszkał w stolicy w bursie Rady Głównej Opiekuńczej, polskiej organizacji charytatywnej. – Spotkałem tam ponad pięćdziesięciu chłopaków w wieku 16-20 lat. Wszyscy, jak się później okazało, byli w konspiracji – śmieje się profesor.

Wiosną 1942 r. wstąpił do Armii Krajowej. Został żołnierzem batalionu Baszta o pseudonimie „Grom”. Skończył podchorążówkę, został dowódcą drużyny.

Chodzi o szablę?

Był też magazynierem broni całego plutonu. Jedną skrytkę zbudował w stropie swojego mieszkania. Drugi magazyn chciał zorganizować pod tarasem domu młodszego kolegi, Stasia Wydżgi „Jastrzębia”, przy Pilickiej 46 na Mokotowie. Wraz z dowódcą plutonu, ppor. Karolem Niewiarowskim „Starterem” poszli poprosić o zgodę mamę Stasia – „Jastrzębia”. Dostali herbatę w pięknej porcelanie i kruche ciasteczka. W czasie tej rozmowy „mama Jastrząb” (jak ją nazywał „Starter”) zgodziła się. Jednak gdy chłopcy zaczęli zwozić rykszami paki z karabinami, pistoletami i amunicją, była przerażona. Skomentowała: „Ja myślałam, że chodzi o jakąś szablę, a tu cały arsenał”. A to jeszcze nie było wszystko...

Ci młodzi chłopcy w swoim krótkim jeszcze życiu byli świadkami rzeczy strasznych. Mieczysław przez okienko pod strychem widział, jak w Alejach Jerozolimskich, o 30 metrów dalej, Niemcy rozstrzeliwali ponad stu ludzi. Czy można dziwić się ich determinacji do walki zbrojnej?

Wiosną 1944 r. pluton musiał oddać swój pistolet maszynowy sten jakiejś grupie dywersyjnej. Chłopcy czuli żal: jak będzie uzbrojony pluton, gdy dojdzie do walki? Mietek wyciągnął więc z magazynu cztery granaty obronne i dwa pistolety. „Starter” włożył za pas polskiego visa, a Mietek „Grom” – austriackiego steyera na długie naboje (tzw. longi). Ok. 10.00 rano ruszyli na ulice Warszawy, wypatrując pojedynczego niemieckiego żołnierza, aby go rozbroić.

Wreszcie na ul. Mazowieckiej zobaczyli rosłego esesmana. Szedł z karabinem mauser na ramieniu. „Ergebt euch!” (poddaj się) – krzyknął „Starter”, chwytając karabin Niemca. Mietek wyciągnął pistolet.

Esesman, zamiast się poddać, wrzasnął „Hilfe!” i szamotał się ze „Starterem”. W dodatku zaczął zyskiwać nad Polakiem przewagę i ściągać karabin z pleców. „Ergebt euch!” – krzyknął tym razem Mietek. Bez skutku. Głowy Niemca i „Startera” migały w szamotaninie. Cenne sekundy uciekały. Mieczysław wymierzył w brzuch esesmana i strzelił. Echo poniosło odgłos wystrzału po opustoszałej nagle ulicy.

Jest mi go szkoda

– Jest mi szkoda tego młodego człowieka. Miał dwadzieścia kilka lat. On chyba nie przeżył, bo to był pistolet steyera o wielkiej sile rażenia. Przyznam jednak, że nigdy nie miałem z tego powodu głębokiego wyrzutu sumienia – zamyśla się dziś profesor. – Myślę, że ma to związek z atmosferą walki i świadomością, że on należał do tych, którzy najechali moją Ojczyznę – mówi z powagą.

Przez następne minuty życie chłopaków wisiało na cienkim włosku. Biegli ul. Mazowiecką. Nagle z ul. Traugutta wyszło naprzeciw nim trzech lub czterech niemieckich żandarmów, uzbrojonych w pistolety maszynowe. Nie wiedzieli, co tu się stało, szli niepewnie środkiem jezdni.

Wydawało się, że chłopcy nie mają żadnych szans. W dodatku Mietkowi steyer przed chwilą zaciął się przy strzale. Przełożył go do lewej ręki, a prawą sięgnął po granat. „Starter” też wyjął granat. Na ucieczkę było za późno, więc chłopcy, wrzeszcząc „Los!” (naprzód!), pobiegli wprost na żandarmów.

Wtedy stało się coś niespodziewanego. Żandarmi odwrócili się i... uciekli. Udało się to zapewne dzięki pewnej ich dezorientacji i dzięki temu, że Polacy okazali zdecydowanie.

Młodzi akowcy wpadli w ul. Kredytową. Stało tam ok. stu Polaków, którzy zaczęli głośno wiwatować na cześć Karola i Mietka. – Udawaliśmy, że to nas nie dotyczy. Jakie strzały? Ale spod kołnierza „Startera” sterczała lufa karabinu... – wspomina prof. Chorąży.

Niemców rozbrajali też na ulicach jego przyjaciele. Kilku przy tym zginęło. Zbyszek Krukowski „Gryf” przygotował rodzaj rękawa z brezentu, wypełnionego piaskiem, żeby Niemca tylko ogłuszyć. Zastosował ten wynalazek tylko raz – bo uderzony w głowę Niemiec nie stracił przytomności, tylko wyszarpnął pistolet i Zbyszka zastrzelił.

Karabin, zdobyty przez Karola i Mieczysława, został użyty w powstaniu warszawskim. – To był krótki mauser, piękna broń, ale nieszczęśliwa. Przy strzelaniu z niego już w pierwszym dniu powstania ranieni zostaliśmy ja i zastępca dowódcy plutonu, a później jeden z chłopaków zginął – mówi profesor.

Odłamek wciąż tkwi

Wreszcie nadszedł 1 sierpnia 1944 roku. Mieczysław i jego 18 żołnierzy założyli biało-czerwone opaski. Około 17.00 ruszyli biegiem po obu stronach ulicy ku szkole na Woronicza, zajętej przez Niemców. Z bocznej drogi wypadła prawie galopem dorożka. Woźnica, skulony w koźle, zawołał tylko: „Chłopcy, bijcie tych s...synów”.

Przy szkole Mieczysław dostał rozkaz zlikwidowania gniazda rkm-u, z którego ostro siekli Niemcy. Z odległości 30 metrów, zza drewnianej kratownicy obrośniętej winogronami, „Grom” strzelił z właśnie z tego mausera, którego zdobył ze „Starterem”. Trafił. – Nie wiem, z jakiej formacji był ten żołnierz – mówi.

Niemiec, upadając, pociągnął jednak jeszcze za spust; krótka seria wyrwała Mietkowi biceps prawej ręki. – Już po mojej medycynie – przemknęła mu myśl.

Do walki wrócił po dwóch tygodniach. Z ręką na temblaku służył jako zastępca dowódcy plutonu, wraz z przyjacielem Jerzym Kłoczowskim, później znanym profesorem historii na KUL.

W czasie zaciętych walk Mietek wychodził cało z sytuacji, w których śmierć wydawała się już pewna. Medycy wydłubali mu na żywca odłamek z kości ogonowej. Odłamek w udzie nosi jednak w ciele do dzisiaj.

Po kapitulacji Mokotowa dostał się do niewoli. Zapamiętał wejście do obozu jenieckiego pod Magdeburgiem, w którym siedziało 55 tys. alianckich żołnierzy z całego świata. – Był wczesny październikowy ranek. Mżawka. Wyszliśmy z wagonu. Naprzeciw wyszła nam cała ludność cywilna, składająca się z kobiet i dzieci, bo mężczyźni byli w wojsku. I te kobiety z dziećmi obrzucały nas obelgami, błotem i patykami – wspomina.

Niemki krzyczały m.in.: „Polnische Banditen”. Polscy jeńcy w odpowiedzi zaczęli śpiewać „Marsz Mokotowa” – „Nie grają nam surmy bojowe...”. Prof. Chorąży tłumaczy zachowanie Niemek siłą propagandy, którą je karmiono, i dyscypliną, w jakiej było wychowywane niemieckie społeczeństwo. – Ale za to jak już weszliśmy do obozu, kilka tysięcy jeńców w różnych językach wiwatowało na cześć Polski i Warszawy – mówi.

Niemiecki komendant obozowego szpitala, felczer Calowsky, chciał mu amputować rękę, a kiedy chłopak odmówił, wyrzucił go z lecznicy. Przez niesamowity zbieg zdarzeń Mietek wrócił do tego samego szpitala po kilku miesiącach. Chirurdzy - jeńcy, Anglik i Amerykanin, w ostatnim momencie uratowali mu rękę; pomógł też francuski rehabilitant. Prof. Chorąży jest za to do dziś wdzięczny Bogu i tym ludziom.

Po wojnie poszedł na swoją wymarzoną medycynę. Przed końcem studiów na przesłuchanie wzięli go ubecy. Pytali o środowisko byłych akowców. Niezadowoleni z odpowiedzi, obrzucali go przekleństwami. Rzucili: „W Warszawie nie ma dla ciebie miejsca. Pojedziesz w Bieszczady, będziesz opatrywał palce robotnikom w lesie”.

Na Mieczysława czekał etat w warszawskim Instytucie Onkologii, ale niespodziewanie Ministerstwo Zdrowia nie dało zgody. Miał jechać do Szczytna albo do Brzozowa za Krosnem, blisko Bieszczad... Dzięki odwołaniom osiągnął tyle, że skierowano go w 1951 r. do oddziału Instytutu Onkologii w Gliwicach.

Dwukrotnie uzyskał stypendium Fundacji Rockefellera i pracował nad biologią raka w USA. Wrócił z międzynarodowymi kontaktami. Przez ponad 30 lat kierował i instytucie Zakładem Biologii Nowotworów, który wychował wielu uznanych naukowców. Prof. Chorąży troszczył się o ich intensywne szkolenie, zdobywał dla niech stypendia, fundusze i miejsca w dobrych ośrodkach badawczych.

Badania w Zakładzie dotyczyły wtedy m.in. biologii komórek prawidłowych i nowotworowych, czy procesów powstawania raka. Najszersze międzynarodowe zainteresowanie skupiło się na badaniach skażeń powietrza atmosferycznego oraz uszkodzeń DNA i chromosomów  u mieszkańców Górnego Śląska – w tym u pracowników koksownictwa.

Prof. Chorąży jest współautorem wielu prac, a także współautorem (z prof. K. Dux’ em) książki „Wstęp do biologii nowotworów”. Wciąż pracuje na pół etatu. Na Śląsku urodzili mu się córka i syn; ma też troje wnuków. Jego żona Kazimiera zmarła kilka miesięcy temu. – To dla mnie trudny okres i doświadczenie, to jak powolne odchodzenie samego siebie – mówi.

Czy przez lata spędzone w Gliwicach wrósł w Górny Śląsk? – Jedna część mnie tutaj wrosła. Druga wciąż jest w Warszawie – przyznaje.

Lux ex Silesia

Profesor krytycznie patrzy na rzeczywistość, ale ma dobre zdanie o... młodych. – Myślę, że mamy dużo młodzieży, która podstawowe wartości, o które walczyło moje pokolenie, nosi w sobie. Oczywiście znajdzie się też sporo takich młodych, którzy za najwyższe dobro uznają pogoń za pieniędzmi. Uważam, że niezwykle ważne jest to, jak będzie kształtowało się wychowanie w szkole – podkreśla.

Jego zdaniem szkoła przedwojenna miała coś, co dziś jest zaniedbane. – Więcej uwagi zwracało się wtedy na te elementy, które wiążą społeczeństwo. Na patriotyzm, ale też choćby na śpiew. To także jest czynność zbiorowa, która cementuje. W Polsce nie ma dziś tego, co widzi sie za granicą, że np. dzieciaki idą całą klasą i śpiewają – mówi.

Nagroda  „Lux ex Silesia”, którą otrzymał, jest przyznawana osobom, które w swojej działalności ukazują wysokie wartości moralne i wnoszą trwały wkład w kulturę Górnego Śląska.

Dostępne jest 13% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.