Przed wyborami

Andrzej Nowak

|

GN 39/2018

Demokratyczne wybory są jedynym cywilizowanym sposobem rozstrzygania sporu między dwiema stronami konfliktu.

Przed wyborami

Słowo „polityka” wymyślili Grecy. Oznaczało ono dla nich publiczną dyskusję, wspólny namysł nad wyborem decyzji wiążących dla całej wspólnoty: dla polis. Centrum owej wspólnoty była agora – miejsce, na którym spotykali się wolni obywatele, by dyskutować i rozstrzygać o publicznych sprawach. Skąd się owi obywatele brali? Z „demów” – wiejskich peryferii, które połączyły się, tworząc stopniowo jedno polis. Demos – to ludzie z owych peryferii, pierwotnie ludność wiejska, ludzie prości, w odróżnieniu od często bardziej wyrafinowanych mieszkańców centrum. Demokracja to rządy demosu – dopuszczonych do głosu ludzi peryferii (nie mniejszości – ale peryferii, czyli ludzi prostych, jak to dziś ujmują socjologowie społeczni: „starszych, niewykształconych, mieszkających na wsi”), którzy spotykają się w centrum, by decydować o sprawach całej wspólnoty.

Dziś istotą medialnej agory wydaje się niedopuszczenie do głosu ludzi peryferii. Tę istotę wyraża lepiej pojęcie Salonu. Salon jest miejscem wzajemnej adoracji wybranych (przez siebie nawzajem) i wykluczenia tych, którzy są na zewnątrz: prostaków z demosu. Salon bardziej podobny jest do Olimpu, którego bogów i półbogów demos może tylko podziwiać z daleka.

Istotą życia w polis była dla starożytnych Greków pewnego rodzaju wolność i pewnego rodzaju równość. Nie braterstwo jednak – ale przyjaźń. Grecy odróżniali stosunki domowe, rodzinne – w których mniej jest wolności, a hierarchie mają bardziej naturalny charakter – od stosunków publicznych, których sedno stanowi możliwość wyboru. Przyjaciół wybieramy, rodziców i rodzeństwa – nie. Owa przyjaźń opierała się na wzajemnej lojalności, a także na poczuciu wzajemnej odpowiedzialności, które wyrabiała w nich historia wspólnie podejmowanych decyzji i konsekwencji stąd wynikających. Polityka demokratyczna, polityka w ogóle to dla Greków starożytnych pojęcie nieodłącznie związane z możliwością wyboru. Kiedy nie mamy wyboru – nie możemy prowadzić dyskusji. Na agorze nie spotykamy się po to, by podporządkować się głosowi wyroczni. Agorę od wyroczni dzieli, wielki dystans.

Tymczasem współcześnie polityka coraz powszechniej przedstawiana jest jako scena, na której dokonuje się akt ujawnienia wyroczni – jej głosem są eksperci (lub występujące w ich imieniu „autorytety medialne”). Wyrocznia mówi nam, co musimy zrobić, nie pozostawia miejsca na racjonalny wybór, tworzy tylko wrażenie wyboru między „racjonalnością” (głos „ekspertów”) i „nieracjonalnością” (głos „ciemnego ludu”). O żadnym sporze racji nie ma tutaj mowy.

Demokracja, polityka w greckim ujęciu – to jednak spór racji. Taki spór, spór połączony z nieustanną próbą perswazji, można było prowadzić tylko między równymi obywatelami. Przekonujemy ludzi sobie równych. Nierównym wydajemy rozkazy lub rozkazy od nich przyjmujemy, albo wreszcie – kiedy równość tylko udajemy – staramy się innymi manipulować. Na agorze, w polityce, miał się realizować najwspanialszy potencjał człowieka: jego zdolność do racjonalnego namysłu wyrażonego w słowach. To mowa bowiem, zauważał Arystoteles, wyróżnia człowieka wśród innych stworzeń, które także posiadają instynkt społeczny: mrówek, pszczół czy wilków. Rozwinięciu tego wspaniałego potencjału życie publiczne sprzyjało najbardziej – to była przestrzeń wolności, którą mogła wypełniać odwołująca się do argumentów rozumu debata.

A dzisiaj? W Polsce będziemy wybierać naszych reprezentantów w samorządzie. W tym samym czasie obywatele USA będą wybierali kongresmenów i 35 senatorów. Ameryka i Polska stały się w ostatnim czasie dziwnie podobne. Przynajmniej pod jednym względem: stopnia zantagonizowania sceny politycznej. Nienawiść elit odsuniętych od politycznej władzy do tego, który ich odsunął – Trump w Ameryce i Kaczyński w Polsce – jest wprost proporcjonalna do stopnia nieufności wobec tychże elit ze strony dużej części społeczeństwa, zarówno w USA, jak i w Polsce. Demokratyczne wybory są jedynym cywilizowanym sposobem rozstrzygania sporu między dwiema stronami tego konfliktu. Spór osiągnął jednak takie rozmiary, że obie jego strony twierdzą, iż stawką w najbliższych wyborach może być nie to, kto zdobędzie większość w sejmikach w Polsce, czy w Kongresie w Stanach Zjednoczonych, ale przyszłość samej demokracji, przyszłość polityki. Może mają rację?

Ludzie z peryferii wtargnęli do centrum. „Dziecioroby, kibole i leniuchy” – jak określiła beneficjentów programu 500+ jedna z wyroczni salonowych. „White thrash” – „białe śmieci”, jak nazywa się głosujących inaczej (niż chcą salony) w Ameryce. Oni chcą, by ich głos liczył się jak głos tych, co z Olimpu widzą dalej i lepiej. Jest na to sposób: odebrać im prawo głosu – czyli skończyć z demokracją – albo zamienić polis w „wyimaginowaną” (jak ośmielił się to nazwać prezydent Duda) kosmopolis. Wybierajmy, póki możemy.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.