Zdziwienie

Andrzej Nowak

|

GN 35/2018

Czy warto pamiętać, kto kogo napadł 1 września 1939 roku? Kto był bohaterem, kto ofiarą, kto zbrodniarzem, kto tchórzem, kto kolaborantem?

Zdziwienie

Myśli wielu z nas 1 września skupiają się wokół Westerplatte, wokół obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku, a także tysięcy Polaków z Pomorza Gdańskiego, rozstrzelanych za przywiązanie do ojczyzny w Piaśnicy, zamęczonych w obozie Stutthof. Skupiają się wokół pytania postawionego przez francuskiego kolaboranta Hitlera: „Czy warto umierać za Gdańsk” (czyli – za Polskę)? Dziś to pytanie ma inny kształt: czy warto pamiętać, kto kogo napadł 1 września 1939 roku? Kto był bohaterem, kto ofiarą, kto zbrodniarzem, kto tchórzem, kto kolaborantem? To jest także pytanie o to, czy Polska, o którą niewątpliwie chodziło w 1939 roku – i napastnikom, którzy chcieli ją zniszczyć, i obrońcom, którzy chcieli ją ocalić – ma dla nas dzisiaj jakieś znaczenie?

Tkwiły mocno w mej głowie te pytania, kiedy odwiedzałem w 2010 roku gdański cmentarz na Srebrzysku i groby Anny Walentynowicz oraz Arkadiusza Rybickiego. Myślałem wtedy, że groby bohaterów polskiej niepodległości, ale i uniwersalnej historii walki o ludzką wolność i godność są odpowiedzią na moje pytania. Oni, a raczej wszyscy bohaterowie Grudnia ’70, współtwórcy Solidarności, zaświadczyli, że warto żyć dla Polski, walczyć o nią i o niej pamiętać. Są także symbolami polskości Gdańska – odnowionej przez takie poświęcenie, przez ich ofiarę. Odnowionej również przez pracę przy odbudowie tego pięknego miasta po jego całkowitym zniszczeniu przez sowieckich „wyzwolicieli”. To była praca m.in. tysięcy Polaków, którzy przybyli do tego miasta z Wileńszczyzny, zza Bugu, wypędzeni ze swoich rodzinnych domów wojną rozpętaną przez Hitlera i Stalina.

Z niepokojem ożyły moje pytania, kiedy czytałem nowe informacje o polityce historycznej włodarzy Gdańska. Kiedy dowiedziałem się o wprowadzeniu nazwy „Rondo Graniczne Wolne Miasto Gdańsk – Rzeczpospolita Polska”, pomyślałem: przecież tylu ludzi walczyło i tylu zginęło, żeby Gdańsk był znowu Polską, a nie sztucznym tworem brytyjskiego polityka, który nie wiedział, gdzie na mapie leży Pomorze. Kiedy prezydent Adamowicz zdecydował się za 68 tys. zł przywrócić na bramie Stoczni Gdańskiej imię Lenina, pomyślałem o tych, którzy walczyli i ginęli po to, by Gdańsk i cała Polska nie były już imperium Lenina. A kiedy zobaczyłem, jak telewizja TVN z triumfem pokazuje tabliczki z nazwą ulicy Anny Walentynowicz wyrzucane na śmietnik – bo tego domagali się włodarze Gdańska – pomyślałem: jak to możliwe? Symbol Solidarności, walki o wolność i godność uciskanych, na pewno najbardziej rozpoznawalna na świecie, po Marii Skłodowskiej i s. Faustynie, kobieta z Polski – nie zasługuje na ulicę w swoim mieście? Włodarze Gdańska obronili – przeciwko pamięci największej z gdańszczanek – starego patrona ulicy. Sprawdziłem, kto to. Może zasłużył się miastu albo Polsce? Patronem tym jest Józef Wasowski, członek kolaboranckiej KRN, dyrektor departamentu w zainstalowanym przez Stalina Ministerstwie Informacji i Propagandy, prodziekan Wydziału Dziennikarstwa w Akademii Nauk Politycznych – akademii peerelowskiego kłamstwa. Zmarł już w 1947 roku, odznaczony przez Bieruta za zasługi Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Nie dostał swojej ulicy w Gdańsku za to, że był ojcem Jerzego, twórcy uwielbianego przez tylu z nas Kabaretu Starszych Panów – ale za to, że był pierwszym przewodniczącym Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. „To rzeczywiście chichot historii” – pomyślałem. W mieście zniszczonym w 90 proc. przez sowieckich „wyzwolicieli”, w którym zgwałcili dziesiątki tysięcy kobiet, przewodniczący przyjaźni z gwałcicielami ma ulicę i jest uważany za bardziej godnego, by ją mieć, od Anny Solidarność. Nie dziwiłem się już, kiedy usłyszałem, że prezydent Gdańska odmawia prawa udziału żołnierzom Wojska Polskiego w uroczystości na Westerplatte, by potem, łaskawie, dopuścić ich jednak do tego miejsca – w „wolnym mieście Gdańsku”.

Może dziwią się temu wszystkiemu cienie gdańszczan – tych, których wymordowali w nocy z 12 na 13 listopada 1308 roku Krzyżacy. Albo tych, którzy zdecydowali się za wszelką cenę wyzwolić z krzyżackiego jarzma i połączyć z Koroną Polską w 1454 roku. Albo tych z wielu pokoleń, którzy ze związku z Polską zbudowali swoje bogactwo, dumę i potęgę. Tych, którzy w 1734 roku stali się – z własnej woli – ostatnimi obrońcami polskiej niepodległości, zabieranej przez Rosję – i bronili przez 145 dni majestatu Rzeczypospolitej przed wojskami carycy. Albo tych, którzy na wieść o przymusowym – po drugim rozbiorze – oderwaniu od Polski i przyłączeniu do Prus przywdziali na długie tygodnie żałobę? Dziwią się na pewno cienie tych, którzy zginęli w Piaśnicy, w Sztutowie, w obronie Poczty Gdańskiej, w obronie Westerplatte, i tych, którzy zginęli skoszeni serią w Grudniu ’70, bo byli groźni dla partii Lenina… Ale kto by się przejmował cieniami?•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.