Mamy problem

Jacek Dziedzina

W tej sprawie jest zbyt wiele pytań, by tylko na podstawie listu byłego nuncjusza w USA oskarżyć papieża o krycie nadużyć kard. McCarricka.

Mamy problem

List (oświadczenie, świadectwo, jakkolwiek ten tekst nazwać) abp. Carla Marii Viganò to dość przygnębiająca lektura. Nie dlatego, że rozstrzyga o winie papieża – bo nie rozstrzyga – w sprawie rzekomego (lub domniemanego, w zależności od wagi dowodów) krycia byłego arcybiskupa Waszyngtonu. To smutna lektura, bo pokazuje, jak cały Kościół – łącznie z najwyższymi hierarchami, a być może nawet z samym papieżem – doszedł do ściany w kwestii skandali seksualnych. To smutna lektura, bo budzi więcej pytań, niż daje odpowiedzi.

Po pierwsze, i sprawa kard. McCarricka, i wielu innych hierarchów to nadużycia (mówiąc delikatnie), jakie miały miejsce głównie za poprzednich pontyfikatów. Nie rozstrzygając, czy papież Franciszek rzeczywiście wiedział o przestępstwach McCarricka (abp Viganò twierdzi, że wiedział to co najmniej od niego), trudno nie postawić pytań o wiedzę poprzednich papieży. Abp Viganò pisze o odwieszeniu przez Franciszka decyzji, jaką w sprawie McCarricka miał podjąć Benedykt XVI. Jeśli taka rzeczywiście zapadła (miała zakładać nie tylko pozbawienie kardynała wielu funkcji, ale także zakaz publicznego sprawowania Mszy św.), to pytanie, co robił kard. McCarrick w 2010 r. (gdy zawieszenie miało już obowiązywać) na uroczystej celebracji podczas konsystorza w bazylice św. Piotra w Rzymie z udziałem papieża (pisze o tym m.in. Michael Sean Winters z „National Catholic Reporter”, na dowód załączając zdjęcie z tej uroczystości). Czy o zaproszeniu i wizycie zawieszonego kardynała nic nie wiedział papież Benedykt, a zobaczył go dopiero przy ołtarzu? Możliwe. Ale możliwe również, że żadne zawieszenie formalnie wcale nie obowiązywało.

Idźmy dalej: jak to się stało, że oskarżany o molestowanie arcybiskup najważniejszej stolicy świata został kardynałem – a stało się to za pontyfikatu Jana Pawła II? Papież nie wiedział o zarzutach? Możliwe. Ale jeśli z taką taryfą ulgową traktuje się poprzednich papieży, to dlaczego odpowiedzialność za całe zło, które dokonało się w minionych dekadach (można sięgać przecież jeszcze dalej, do Pawła VI), ma spadać właśnie na Franciszka? Na razie jest świadectwo jednego człowieka – byłego nuncjusza w USA – który twierdzi, że taką wiedzę obecny papież miał, a mimo to uczynił kontrowersyjnego kardynała swoim doradcą. W chwili obecnej opieramy się tylko na jego słowach oraz na – przyznajmy – lakonicznej (lub dyskretnej, w zależności od interpretacji) wypowiedzi Franciszka na pokładzie samolotu, który odesłał dziennikarzy do ponownej lektury listu.

Kościół ma problem – a więc mamy go wszyscy. Jeśli na początku napisałem, że Kościół doszedł do ściany, to nie po to, by epatować katastroficznymi obrazami. Za ścianą bowiem jest nowe otwarcie – ale ono wymaga modlitwy, pokuty, prawdy i oczyszczenia, także za cenę silnego wstrząsu, nawet gdyby to oznaczało daleko idące zmiany personalne w Kościele. Stawką jest i dobro ofiar nadużyć (o czym chyba zapominamy w komentarzach), i wiarygodność misji ewangelizacyjnej.

Nie interesuje mnie w tym miejscu skądinąd prawdziwe twierdzenie, że „w innych środowiskach” problem jest dużo głębszy, ale rozliczeń w nich brak. Jeśli dziecko czy dorastającego chłopaka lub dziewczynę skrzywdzi reżyser, lekarz czy inny wuefista, to – poza tym, że zostanie dotknięty oczywistym kalectwem psychicznym – młody człowiek co najwyżej nie pójdzie do kina, do przychodni lub przestanie uprawiać sport. Jeśli tego samego młodego człowieka skrzywdzi ksiądz, to poza oczywistym kalectwem psychicznym powstanie duchowa dziura, której do końca życia (chyba że z pomocą łaski Bożej i dzięki spotkanym ludziom Kościoła) może nie zechcieć wypełnić niczym, co daje Kościół.