Bez "światełka" po meczu Legii

Wojciech Teister

Był upalny lipiec. Nad Europą rozbestwiło się gorące powietrze, które bezlitośnie topiło niczemu niewinne alpejskie lodowce. Francuzi opróżniali ostatnie butelki wina, świętując zdobyte przed niespełna dwoma tygodniami mistrzostwo świata w piłce nożnej. Chorwaci wciąż jeszcze bawili się po zdobyciu wicemistrzostwa. Tymczasem gdzieś w odległej, mentalnie piłkarskiej galaktyce, w nadwiślańskim kraju kibice zawiedzeni klęską swojej drużyny narodowej na rosyjskim mundialu, próbowali przestroić emocjonalne odbiorniki na zmagania klubowe

Bez "światełka" po meczu Legii

W ostatni weekend z hukiem (petard i rac) ruszyły rozgrywki Ekstraklasy - ligi tak kosmicznej, że większość Europejczyków nie wie nawet, że istnieje. Równocześnie elita tych rozgrywek, najlepsze z najlepszych (polskich) klubów toczyły zażarte boje o europejskie puchary. A precyzyjniej rzecz ujmując boje o boje o europejskie puchary. Bo wszystkie cztery rozpoczynały swoją walkę w którejśtam rundzie kwalifikacyjnej, mając przed właściwymi rozgrywkami do pokonania trylion kolejnych rund. Niczym Rambo próbujący przedrzeć się z maczetą przez wietnamską dżunglę do boju wystartowały Legia, Lech, Jagiellonia i Górnik.

W pierwszej rundzie walki o udział w Lidze Mistrzów mistrzowie kraju z Warszawy bohatersko odesłali do domu potężny Cork City. Ze znacznie większym trudem, po męczarniach z renomowanymi rywalami w stylu Zaria Balti (czymkolwiek ona jest - podobno ostatnim klubem ligi mołdawskiej) na kolejny level kwalifikacji do Ligi Europejskiej wskoczyła pozostała trójka. Lech, Górnik i Jaga ze swoimi kolejnymi rywalami zmierzą się już jutro, Legia zderzyła się wczoraj. 

A rywalem legionistów był prawdziwy Goliat europejskiej piłki - Spartak Trnava. Tak, tak, najprawdziwszy Goliat. Bo jak inaczej wyjaśnić dwubramkową porażkę do "jaja" naszej rodzimej potęgi ze stolicy. I to w dodatku na własnym stadionie. Przy takim wyniku i takiej grze raczej trudno wierzyć w odrobienie strat w spotkaniu rewanżowym, pozostaje więc jedynie patrzeć jak teraz Trnava, niczym kometa, przeleci kolejne rundy i w rozgrywkach grupowych stanie się postrachem Realu Madryt czy Paris Saint Germain. Skoro Słowacy z taką łatwością ograli warszawską potęgę, to nie może być inaczej.

Choć właściwie to miało być inaczej. Bo przecież mistrz Polski to nie mistrz jakiegoś Bantustanu czy egzotycznego i nieistniejącego San Escobar. Bo akurat Legia ma w naszej lidze najmniejsze powody, by narzekać na brak pieniędzy. Bo przecież to niemożliwe, żeby jeden z największych krajów UE był reprezentowany w Lidze Mistrzów tylko raz na ćwierć wieku. Bo przecież piłka nożna jest piękna, pełna emocji, trzymająca w napięciu. Widzieliśmy to na własne oczy w czasie transmisji z mundialu. A nie, czekaj, wróć... to przecież nasza Ekstraklasa. Przy czym "Ekstra" wyraźnie na wyrost. "Klasa" zresztą też. Mundial się skończył drogi kibicu. Wracamy do rzeczywistości. A rzeczywistość polskiej piłki jest taka, jaką pokazała wczoraj Legia. I obawiam się, że podobną pokażą w niedługim czasie nasi pozostali reprezentanci w kwalifikacjach do kwalifikacji do drugiego sortu europejskich pucharów. Jeśli nie w obecnej, to w kolejnej rundzie. Na etapie, na którym nie widać jeszcze nawet światełka w tunelu. Bo może w tym tunelu światełka w gruncie rzeczy nie ma? Może ci, którzy nadają kierunek polskiej klubowej piłce nie prowadzą jej przez tunel, ale wleźli do jakiejś niekończącej się jaskini bez wyjścia? I brną z każdym kolejnym tygodniem dalej, coraz głębiej, a my naiwnie liczymy, że to się kiedyś zmieni? Obawiam się, że jednak nie zmieni bez zmiany kierunku w którym zmierzają polskie kluby. Bez zmiany mentalności, która każe prezesom sprzedawać każdego zawodnika, który miał lepsze pół sezonu i można za niego dostać więcej niż skrzynkę wódki.

Tymczasem chyba trzeba przeczekać wakacje i dotrwać do jesiennych meczów reprezentacji. Nawet jeśli Biało-Czerwoni dostaną baty, to przynajmniej z klasowymi rywalami.