Unia bez europosłów

Jacek Dziedzina

Parlament Europejski kolejny raz dostarczył argumentów na rzecz swej likwidacji. I dla dobra ludzkości, i dla oszczędności, i dla zwykłego poczucia smaku.

Unia bez europosłów

Byłem tam kilka razy. I w Strasburgu, i w Brukseli. Już sam fakt, że przez francuskie fanaberie muszą to być dwie siedziby, co generuje miesięcznie koszty przynajmniej 250 mln euro na samą przeprowadzkę dokumentów (to dane, jakie uzyskałem na miejscu parę lat temu, więc dziś to pewnie dużo wyższa kwota), każe postawić pytanie, czy aby na pewno ma to sens. Ale argument finansowy jest mimo wszystko najsłabszy: jeśli coś rzeczywiście ma jakąś wartość i jest niezbędne dla funkcjonowania danej instytucji czy organizacji, to zwyczajnie warto na to łożyć środki.

Problem w tym, że Parlament Europejski co raz dostarcza dowodów, że jest wyjątkowo przeinwestowanym projektem. Szczególnie mocno ujawnia się to w przypadku debat nad rezolucjami na sesjach plenarnych czy w trakcie wysłuchiwania (a raczej: przesłuchiwania) szefów rządów poszczególnych krajów członkowskich. Pierwszy przypadek miałem okazję śledzić na miejscu m.in. wtedy, gdy po raz pierwszy przegłosowano rezolucję w sprawie mitycznej homofobii w Polsce. Liczba absurdów, jakie padały na tej – oj, drogiej w utrzymaniu – sali, wystarczyłaby na rok działalności większości populistów medialnych i partyjnych w Europie.

Drugi przypadek mieliśmy okazję obserwować wczoraj w czasie wystąpienia Mateusza Morawieckiego. Europosłowie w pytaniach do niego (a właściwie w rzucanych oskarżeniach) całkowicie pominęli wizję integracji Europy, jaką nakreślił polski premier (zwłaszcza nawiązanie do tzw. Europy Ojczyzn de Gaulle’a), a także konkretne propozycje dla krajów Trzeciego Świata, m.in. propozycję stworzenia nowego „programu Marshalla”, tym razem dla Afryki. Zamiast odnieść się do meritum, walili na oślep powtarzając te same banały o zagrożonej demokracji. Nie przypominam sobie podobnej aktywności tego gremium w czasach, gdy demokracja w Polsce była łamana co najmniej w takim samym, jeśli nie dużo większym stopniu. Trafnie ktoś zauważył, że PE to zgromadzenie wyjątkowo odporne na argumenty. A skoro tak, to czy na pewno jest sens go utrzymywać?

– Gdyby dzisiaj ktoś rozwiązał Parlament Europejski, to nie byłoby żadnej demonstracji, żaden lud nie poczułby się pozbawiony czegokolwiek – mówił mi parę lat temu jeden z europosłów, a więc osoba, która teoretycznie ma interes w tym, by instytucja przetrwała. – Gdyby ktoś próbował rozwiązać Sejm, Bundestag czy Kortezy, to na ulicach Warszawy, Berlina i Madrytu doszłoby do zamieszek, ponieważ ludzie mieliby poczucie, że odbiera się im prawo do współrządzenia. Lud europejski nigdy nie domagał się reprezentacji. PE został wymyślony odgórnie po to, żeby indukować zmianę polityczną w ludzie europejskim, a właściwie ten lud stworzyć. To się nie udało – mówił europoseł.

Można się krzywić na absurdy padające z ust polskiej klasy (sic!) politycznej w odniesieniu do tego, co dzieje się w Polsce – ale ona ma legitymację do tego. A jaką legitymację do ataku na premiera Polski – ktokolwiek by nim nie był – ma np. europoseł Guy Verhofstadt?

– Lepiej, żeby Europejczycy ze sobą dyskutowali, nawet ostro, niż gdyby mieli do siebie strzelać – bronił sensu istnienia PE inny europoseł. Cały sęk w tym, że Europa ma na tyle poważne problemy do rozwiązania, że chyba jej nie stać na takie jałowe i drogie pyskówki. Może był na to czas w okresie prosperity, gdy Unia wydawała się wieczna. Dziś, gdy najlepszy projekt integracyjny sypie się na naszych oczach, „pouczające” tyrady różnych Verhofstadtów to wyraz wyjątkowej ekstrawagancji.