Na przepadłe!

Marcin Jakimowicz

publikacja 01.07.2018 05:45

Góral jak już pije, to pije. Ale jak nie pije, to nie pije.

Na przepadłe! – Wszystko zaczęło się w chwili, gdy tu, na Górce, podjęliśmy radykalną decyzję, „na przepadłe” – opowiadają Mieczysław Kliś i Krzysztof Wirmański. roman koszowski /foto gość

Jeśli na Podhalu usłyszysz: „mam Górkę”, to nie proponuj toastu. I tak nic nie wskórasz. – To świętość. Gdy powiesz kumplom, że „masz Górkę”, wszyscy odskakują od ciebie jak oparzeni – uśmiecha się Mieczysław Kliś z Zębu. – Ale przecież w trzeźwieniu o to właśnie chodzi! Nikt nie proponuje ci alkoholu i nie wracasz do starego szamba. Obrazek z Matką Boską to legitymacja, która jest wszędzie szanowana. To jest święte i kumple się nie czepiają. Dlaczego ślubowanie u zakopiańskich jezuitów ma tak ogromną siłę, skoro abstynencję zadeklarowało przed rokiem ponad 5 tys. ludzi?

Słowo daję!

Tatry jak na dłoni. Widoczność jak żyleta. Za naszymi plecami ustawia się kolejka do kolejki na Gubałówkę. U jezuitów cicho. „Zakopiec” ziewa i dopiero budzi się do życia. W okna ciekawie zagląda Giewont. Dzwonek na furtę. Kolejna osoba zdecydowała się na ślubowanie. Jeśli usłyszysz od górala „mam Górkę”, to znaczy, że ślubował trzeźwość i nie zaglądnie do kieliszka. Jedni ślubują na miesiąc, inni na całe życie.

Jezuici widzieli już sporo. Na przykład młode małżeństwo z dwojgiem dzieci. Mężczyzna pił, pogrążał się w nałogu. Skończyło się boleśnie – separacją. Człowiek ten stoczył potężną bitwę i po jakimś czasie małżonkowie spotkali się na Górce. Pojednali się, a w czasie Mszy św. oboje czytali słowo Boże.

– Gdyby nie Górka, moja rodzina by się rozpadła. Nie miałbym domu, samochodu, traktora – słyszą często kapłani. – Każdego dnia przyjeżdża kilkanaście osób. Mamy dyżury od rana do wieczora. W świątek, piątek musimy być do dyspozycji. Ślubowanie poprzedza rozmowa – opowiada o. Jan Gruszka (jest „stąd”, bo pochodzi z Dzianisza).

– Przyszło kilku chłopaków z gimnazjum – dopowiada o. Maciej Szczęsny. – „Nie za wcześnie na ślubowanie?” – zastanawiałem się. Wziąłem jednego na rozmowę. „Dlaczego chcecie ślubować?” – zapytałem. „Tata ślubował i nie pije, wujek ślubował i nie pije, więc ja…” Nie miałem więcej pytań. Innym razem przyjechał mężczyzna. Mówi: „Nie jestem alkoholikiem, ale pracuję na budowie i za każdym razem po robocie jest zrzutka na flaszkę. Nie umiem się wykręcić. Jeśli pokażę, że »mam Górkę«, dadzą mi spokój”. Przyjeżdżają szefowie firm z pracownikami: „Jeśli będzie ślubować, mamy gwarancję, że może u nas pracować”. Na Podhalu „złamanie Górki” jest uważane za poważny grzech. Zawsze pytamy: czy dotrzymałeś poprzedniego ślubowania? I powiem szczerze: w 90 proc. słyszymy: „tak”. A pamiętajmy, że mówimy zazwyczaj o ludziach zniewolonych alkoholizmem.

Nieprawdopodobna skuteczność. Jak ją wytłumaczyć? – To jest łaska – nie ma wątpliwości Krzysztof Wirmański z Czerwiennego. – Prawdziwa łaska. Żadna nasza zasługa. Po koncercie wszyscy wstają i biją brawo artyście, a jeden facet siedzący w pierwszym rzędzie wzrusza ramionami: „Gdybym miał taki głos jak on, to też bym tak śpiewał”. (śmiech) Wszystko jest łaską!

– Czynnik nadprzyrodzony, wypływający z wiary, jest tu absolutnie kluczowy – wyjaśnia o. Gruszka. – Dochodzą do tego rozmowy, w czasie których możemy tym ludziom zaproponować terapię czy grupę AA.

On pije i pije!

Duszpasterstwo Trzeźwości przy kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy ruszyło w 1971 roku. Co ciekawe, nie była to duszpasterska inicjatywa jezuitów. Do o. Wojciecha Krupy zapukało pewne młodziutkie małżeństwo. Żona załamała ręce: „Niedawno mieliśmy ślub, a on cały czas pije”. Góral w obecności jezuity dał żonie słowo honoru, że przez miesiąc nie tknie kieliszka. Ojciec Krupa zdumiał się, gdy ten sam człowiek po miesiącu zapukał do klasztoru i zapytał, czy takie samo ślubowanie może złożyć Najświętszej Panience. „Dotrzymałem słowa danego żonie, to jakże miałbym nie dotrzymać słowa danego Panu Bogu?” To podziałało na zasadzie: „skoro dotrzymałem przysięgi złożonej juhasowi, to tym bardziej dotrzymam tej złożonej bacy” – opowiadają jezuici.

Początkowo niewielu górali decydowało się na ten radykalny krok. Statystyki znacząco podskoczyły po wyborze kard. Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. W 1971 r. ślubowało 5 górali, po roku 6, a w 1978 r. już 189. W 2006 r. w opasłych księgach ślubowań zanotowano ponad 3 tys. przyrzeczeń, a przed rokiem aż 5140 osób w kaplicy na południowym stoku Gubałówki obiecało abstynencję.

Po 47 latach widać, że to naprawdę spora armia. Lwia część to górale z krwi i kości. Ale zdarzają się też przyjezdni. Informacje o ślubowaniach rozchodzą się pocztą pantoflową. Od świadectwa do świadectwa.

To nie przelewki

– Najpierw jest rozmowa. W cztery oczy. Petent (uprzedzony, że nas także obowiązuje tajemnica danych osobowych), jeżeli chce, odpowiada na pytania o imię i nazwisko, datę urodzenia, adres, okres ślubowania, stan cywilny, dzieci i zawód – opowiadają jezuici. – Może też złożyć ślubowanie anonimowo, ale i wtedy zostanie zapisany w księdze jako anonim. Potem przechodzimy do kaplicy.

Jak wygląda uroczyste ślubowanie? Na klęczkach, z ręką położoną na Piśmie Świętym, patrząc w twarz Matce Boskiej Nieustającej Pomocy, petent deklaruje: „Ślubuję pod przysięgą Panu Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej jedynemu, wobec Matki Najświętszej, aniołów i świętych, szczególnie Jana Chrzciciela, patrona abstynencji, że (przez okres…) nie będę: pił żadnego alkoholu, zażywał żadnych narkotyków i dopalaczy, palił papierosów, uprawiał hazardu. Tak mi dopomóż Bóg, Męka Jezusa Chrystusa i Matka Nieustającej Pomocy. Amen”.

Jak widać, to nie jest zwykłe „przyrzeczonko”, ale ślubowanie w obliczu Boga. Złamanie ślubu jest grzechem, który trzeba wyznać przy najbliższej spowiedzi. Nie jest jednak krzywoprzysięstwem, chyba że ktoś w chwili składania ślubowania kłamał, co się w praktyce nie zdarza. Każdy z kaplicy zabiera „legitymację”, czyli obrazek Matki Bożej Nieustającej Pomocy z odpowiednim wpisem. W pierwsze niedziele miesiąca jezuici odprawiają Mszę św. w intencji ślubujących.

Uratowany!

– „Górka” jest ważna dla rodziny. Gdy ślubowałem, to żona oddychała z ulgą, cieszyły się dzieci. Rodzina przestawała się bać, że znowu narozrabiam – opowiada Mieczysław Kliś. – To stwarza strefę bezpieczeństwa, bo rodzina i sąsiedzi widzieli, jaki wariat byłem, gdy popiłem… Po raz pierwszy ślubowałem dla żony. Było tyle problemów, że powiedziała: „Albo idziesz na Górkę, albo rozwód”. Niewielu ślubuje po raz pierwszy dla siebie. Robią to dla żony, dzieci. Ślubowanie uratowało nasze małżeństwo. Kiedyś po mocnym ciągu zdecydowałem się zaślubować. Jeden z jezuitów powiedział: „Zaślubuj najpierw na pół roku. I przyjdź to przedłużyć przed skończeniem tego czasu, by nie zapić”.

Mądry człowiek. Bo nie chodzi o to, by „nadrobić Górkę”, zbierać pieniądze, liczyć dni do końca, oszukiwać siebie i innych… Posłuchałem jezuity. Pół roku, potem następne… Nie piję od ośmiu lat. Gdy kładę rękę na Piśmie Świętym, wydarza się cud: przestaję się trząść, przychodzi pokój serca, coś ze mnie schodzi… Na drugi dzień wstajesz i wiesz, że trzyma cię wiara. I tak to leci. Myślisz: „Masz pieniądze, sklep za rogiem, ale… co z Górką?”. I pragnienie odchodzi.

Bez furtek

Od 14 lat jezuici nie udzielają od ślubowań dyspens. – Nieraz takie jednorazowe zwolnienia np. z okazji wesela czy imienin kończyły się tragicznie. Górale pili od rana do wieczora, a potem przyjeżdżali z ogromnymi wyrzutami sumienia – mówią jezuici.

– Zdecydowaliśmy się na ślubowanie bez taryfy ulgowej. Dyspensa to strzał w stopę. Kładła cały proces trzeźwienia – słyszę na Górce. – Jeden góral dostał dyspensę na 24 godziny. Jeden dzień pił, drugi, trzeci. Żona mówi: „Co z tobą?”. „Bo ja z tych 24 godzin biorę po pół godziny dziennie” – odpowiedział potulnie. Ludzka pomysłowość nie zna granic.

– Niektórzy przychodzą po piwku. By ślubować, musieli dodać sobie odwagi. Nie wyrzucamy ich. Jak pokazuje życie, ich ślubowania są szczere i po roku ci ludzie przychodzą, by je odnowić. Zdarzył się przypadek, że jeden z górali ślubował, a na drugi dzień przeczytał, że przyrzekł abstynencję na rok, a nie na pół, jak mu się wydawało. Płakał jak dziecko.

Przypomina mi się anegdota, którą opowiadał ks. Józef Tischner. Przyszedł do niego do spowiedzi góral. Trochę zawiany. „Słuchaj, Stasek, przyjdź lepiej jutro” – powiedział Tischner, a ten odparował: „Ale jutro to juz ni byda mioł takiego zalu za grzechy jak dziś”.

Nie potrafię!

– Ja nie dałem rady na trzeźwo ślubować na całe życie. Od rana sączyłem sobie piwa. Jedno, drugie, trzecie… Ale byłem w pełni świadomy i, jak pokazało życie, nie piję już od kilkunastu lat – wspomina Krzysztof Wirmański z Czerwiennego.

– Jak się zaczęło? Przywoziłem sobie dwa piwa do domu. Mam prawo odpocząć? Mam! Żona nie wiedziała, że wcześniej wypijałem po drodze cztery. Udawałem, że wypijam jedynie dwa. Jako człowiek, który sobie ze wszystkim w życiu radził, nie mogłem znieść, że muszę pić. To była pierwsza rzecz, z którą sobie nie poradziłem. Nie byłem agresywny, nie zawalałem roboty, nie urządzałem awantur, ale nie wytrzymywałem bez alkoholu. Poniosłem wewnętrzną klęskę. Byłem cichym, spokojnym człowiekiem, który cierpiał z powodu tego, że musi pić. Byłem ładnie ubrany, ogolony. Gdy wypiłem, używałem więcej dezodorantu.

Wiedziałem, że ratunkiem będzie Górka. Potem nastąpiło długie kopanie się z alkoholem. Albo się napiję, albo się nie napiję. Huśtawka. Walka. Chciałem sam zerwać, ale nie potrafiłem tego zrobić. Kłóciłem się z Panem Bogiem. Jechałem jakąś leśną drogą, miałem w ręku piwo i wołałem: „Widzisz? Nie potrafię go nie pić!”. Powiedziałem to też w twarz Maryi na Bachledówce: „Nie potrafię nie wypić!”. Pewnego dnia rozpłakałem się i powiedziałem do żony: „Jadziu, jadę ślubować na Górkę”. Dla niej była to większa radość niż dla mnie!

Wracałem do domu i płakałem ze szczęścia. Wiedziałem jedno: już nie będę musiał pić! Zostałem uwolniony od obsesji picia. To nie był jednak koniec problemów. Dwa lata po odłożeniu alkoholu okazało się, że dotknąłem dna. Nie potrafiłem poradzić sobie z emocjami, bo do tej pory je zapijałem. A teraz nie było „wentyla” i musiałem to wszystko samemu przepracować. Ogromne cierpienie, potężna duchowa walka. Ruina wewnętrzna. Zobaczyłem, że to ja jestem dla siebie samego bogiem, że sam o wszystkim decyduję, nie wypuszczam niczego z ręki. Poddałem się.

Pomogła mi duchowość ignacjańska. Efekt? Po wielu bitwach przylgnąłem do Boga. Nareszcie zaakceptowałem siebie, swoje słabości. Jestem tym samym egzemplarzem Krzyśka co wtedy, gdy piłem, ale dziś siebie kocham i akceptuję. Doświadczam miłości Boga. A wszystko zaczęło się w chwili, gdy tu, na Górce, podjąłem decyzję na całe życie, „na przepadłe”.