Prawa (i lewa) człowieka

Jacek Dziedzina

W prawach człowieka rzadko już chodzi o człowieka, a coraz bardziej o ideologię.

Prawa (i lewa) człowieka

Stany Zjednoczone wystąpiły z Rady Praw Człowieka ONZ. Ta decyzja nie jest zaskoczeniem dla nikogo, kto śledzi wystąpienia Donalda Trumpa dotyczące działalności poszczególnych agend Organizacji Narodów Zjednoczonych. Amerykański prezydent jest przekonany, że są one albo nieefektywne, albo przeżarte na wskroś lewicową ideologią. A najczęściej jedno i drugie. I trudno nie przyznać mu racji. Nie mija się z prawdą ambasador USA Nikki Haley, gdy mówi, że Rada Praw Człowieka chroni państwa notorycznie łamiące prawa człowieka, jest pełna ideologicznych uprzedzeń i stosuje podwójną miarę w ocenie działalności poszczególnych państw: np. nieustannie oskarża Izrael o łamanie praw Palestyńczyków, ale chowa głowę w piasek, gdy trzeba potępić ataki terrorystyczne dokonywane przez Hamas. Trzeba by dodać do tego dużo szerszą listę zarzutów: nie tylko agendy ONZ, ale generalnie organizacje praw człowieka wyspecjalizowały się w obronie wszystkiego, co bliskie wrażliwości zachodniej lewicy, przy jednoczesnym ignorowaniu współczesnych przejawów łamania wolności – a to lekarzy, chcących skorzystać z klauzuli sumienia, a to dzieci, które w świetle prawa są oddawane do adopcji przez pary homoseksualne czy wreszcie organizacji kościelnych, które są zmuszane do finansowania nieetycznych „procedur medycznych”. Jakoś nie było słychać głosu Rady Praw Człowieka (o innych organizacjach nie mówiąc), gdy ważyły się losy Alfiego Evansa i gdy wola rodziców okazała się mniej ważna niż wola szpitala i sędziego.

Tyle tylko, że słuszny sprzeciw USA wobec działalności tej i innych agend ONZ wcale nie oznacza, że z członkostwa w Radzie rezygnuje jakieś wyjątkowe niewiniątko. Podwójne standardy w ocenie polityki poszczególnych państw łamiących prawa człowieka to akurat wizytówka Stanów Zjednoczonych od dawna. Wrogiem praw człowieka jest tutaj „brutalny reżim syryjski”, ale już nie wahabicki system z Arabii Saudyjskiej; wrogiem Ameryki jest łamiący prawa człowieka reżim ajatollahów w Iranie, ale nie był nim – nie mniej represyjny – reżim proamerykańskiego szacha. Teraz dodatkowo okazało się, że na ołtarzu medialnego wydarzenia, jakim było spotkanie i ocieplenie stosunków z Kim Dżong Unem, złożono kwestię praw człowieka w tym kraju. Trump mówił o denuklearyzacji, ale słowem nie wspomniał o wolności sumienia w Korei Płn. Nie mówiąc już o co najmniej wątpliwej polityce imigracyjnej Waszyngtonu w kwestii deportacji dzieci nielegalnych imigrantów.

Te podwójne standardy – i jednej, i drugiej strony sporu o prawa człowieka – do pewnego stopnia można wytłumaczyć politycznym pragmatyzmem, który światowym przywódcom każe balansować między interesem swojego kraju a przynajmniej pozorami troski o prawa człowieka. Tyle że w praktyce ten „pragmatyzm” dotyka konkretnych ludzi, którzy nierzadko nawet nie wiedzą, że jest coś takiego, jak „prawa człowieka”. Skąd mają wiedzieć, skoro tego nie doświadczają – ani ze strony „pragmatyków”, ani ze strony ideologicznie skrzywionych organizacji.