Wykrwawienie

Marcin Jakimowicz

publikacja 17.05.2018 06:00

Na długo po wyjściu z przypominającego pensjonat klasztoru w uszach dźwięczą zanotowane u podnóża Bieszczad słowa: „Jestem tylko błotem! Bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i w Komańczy”.

– To dom błogosławiony  – słyszę od nazaretanek.  Nie mam co do tego  żadnych wątpliwości. – To dom błogosławiony – słyszę od nazaretanek. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
ROMAN KOSZOWSKI /FOTO GOŚĆ

To historia zaczynająca się od słów „za górami, za lasami”. Sam prymas Wyszyński na wieść o tym, gdzie trafił, rzucił do funkcjonariuszy: „Już dalej nie mogliście mnie zawieźć”. Komańcza to opowieść o zamkniętej izdebce i o Bogu, który widzi w ukryciu. O tym, że podjęta w samotności decyzja jednego człowieka może zmienić losy narodu.

Razem

Wiosna spóźniła się o miesiąc, ale na szczęście zorientowała się w porę. Wydaje się, że przeprasza za swe gapiostwo i w błyskawicznym tempie nadrabia straty. To, co czarne, pokrywa się zielenią. Akcje zimy spadają na łeb, na szyję.

Głowa do góry! Na wzgórzu wita nas śliczna cerkiew pw. Opieki Matki Bożej. Obok niej wysoki krzyż upamiętniający 1000. rocznicę chrztu Rusi Kijowskiej. To nowa świątynia, bo poprzednia spłonęła przed 12 laty. Była greckokatolicka, ale w 1961 r. władze weszły do niej pod pozorem obejrzenia wnętrza i... nie oddały już klucza. Zagroziły wiernym: albo przechodzicie na prawosławie, albo cerkiew zostanie zlikwidowana. Część rodzin weszła w zaproponowany układ. – Zanim nie zbudowaliśmy nowej cerkwi, sprawowaliśmy liturgię w kościele rzymskokatolickim – opowiada o. Andrzej Żuraw (z pochodzenia Łemko z Gorlic). – Dziś mamy dwie cerkwie pod tym samym wezwaniem: greckokatolicką i prawosławną. Nie rozdrapujemy ran, nie oskarżamy się wzajemnie. Nie ujrzycie tu podziałów. W wiosce jest mnóstwo rodzin mieszanych. Żyjemy w zgodzie, harmonii, poszanowaniu. Odwiedzamy się w czasie świąt, odpustów. To tu naturalne.

Ojciec Andrzej jest proboszczem w Komańczy, Rzepedzi, Kulasznem, Zyndranowej, Olchowcu i Polanach. W czasie świąt sprawuje po cztery liturgie dziennie, a że każda trwa około dwóch godzin, łatwo obliczyć, jaki to modlitewny maraton. – To wschodnia granica Łemkowszczyzny, dalej mieszkali Bojkowie – opowiada. – Ziemia pogranicza kultur i religii. Mieszają się języki: polski, ukraiński i staro-cerkiewno-słowiański.

Tuż za górą demograficzną bitwę wygrywają... Romowie. Wystarczy wyjechać 20 minut za Komańczę, by zauważyć tłumy śniadych, czarnowłosych dzieci. Już teraz wydają się większością uśpionych wschodnich słowackich miasteczek. Turystę wchodzącego do marketu w Medzilaborcach otacza tłum cygańskich klientów. Stąd pochodziła rodzina Andy’ego Warhola, więc w miasteczku znajdziemy muzeum pop-artu. Architektoniczny koszmarek. Już teraz Romowie stanowią ok. 10 proc. ludności państwa, a przy szybkim przyroście naturalnym za 50 lat będą stanowili większość. „Czy Polska będzie sąsiadować z pierwszym cygańskim państwem w dziejach?” – pytał Andrzej Stasiuk.

Mozart i wilki

Klasztor przypomina pensjonat. Przykucnął na uboczu wsi. Za torami. Wrrr. Łatwo nie przejdziemy. Obejścia wiernie strzeże Mozart. Duże psisko. Pilnuje domu, warcząc od czasu do czasu na swych dzikich krewnych krążących po okolicznych lasach. – Zimą jedna z sióstr otwarła drzwi i ujrzała dwa wilki, które czekały, aż zaprosimy je na kolację – śmieją się nazaretanki. Wilki naprawdę czują się gospodarzami tych ziem. W Rzepedzi zabiły niemal wszystkie psy.

Zbudowany w stylu szwajcarskim klasztor powstał jako sanatorium dla schorowanych lub wypoczywających po wyczerpującym roku szkolnym sióstr. – Nazaretanki przetrwały wojenne zawirowania, bo pomagały wszystkim dokoła – słyszę w Komańczy. – Ponieważ nie było tu ośrodka zdrowia, siostry leczyły ludność; polską, łemkowską – opowiada s. Bożena Gosztyła, przełożona klasztoru. – Pewnego dnia pod klasztor podeszły bandy UPA. Chciały puścić budynek z dymem. Wyszła do nich nazaretanka zwana w okolicy „doktórką”. Znali ją. Leczyła ich żony, dzieci. Odwrócili się na pięcie i odeszli. Klasztor ocalał.

Cisza jak makiem zasiał. W ciągu roku przybywa tu ok. 50 tys. ludzi. Przyciąga ich opowieść o dramatycznych losach Prymasa Tysiąclecia.

Jak to się skończy?

Trafił tu 29 października 1955 r. i pozostał przez rok. To tu 16 maja 1956 r. napisał tekst Jasnogórskich Ślubów Narodu Polskiego. Czy mógł przypuszczać, że 26 sierpnia tekst zawierzenia powtórzy zgodnie milion zgromadzonych na Jasnej Górze wiernych? Na fotelu przeznaczonym dla prymasa leżały biało-czerwone kwiaty, a rotę ślubowania, które było powtórzeniem ślubów, jakie 300 lat wcześniej złożył Jan Kazimierz, odczytał bp Michał Klepacz. Prymas powtarzał słowa zawierzenia w Komańczy.

Jesteśmy od niego bogatsi o jedno. Wiemy, jak skończyła się ta historia. Kardynał Wyszyński nie miał pojęcia, jak długo tu zostanie i czy klasztor będzie jego ostatnim więziennym przystankiem. Nie wiedział, dokąd go wywożą. Dwie warszawy mijały Katowice, Kraków, Jasło, Sanok. „Moim towarzyszem był komendant. Podejmował rozmowę i rozwodził się o »katedrze stalinogrodzkiej«, którą w niedzielę miano konsekrować” – wspominał. Nazaretanki o jego przyjeździe dowiedziały się rankiem.

„Proszę Waszą Ekscelencję, jako Ordynariusza miejsca, o łaskawą wyrozumiałość dla mnie, jak długo będę musiał tu pozostać” – pisał pokornie do bp. Bardy. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie przed laty rozkład dnia, który skrupulatnie zaplanował sobie prymas. Notatka z pierwszego dnia pobytu w Komańczy pokazuje, jak bardzo był zdyscyplinowany: „5.00 Wstanie; 5.30 Prima i modlitwy poranne; 5.45 Rozmyślanie (zazwyczaj podawałem sam punkty, na tle Roku Liturgicznego); 6.15 Angelus Domini. Przygotowanie do Mszy św.; 6.30 Pierwsza Msza św.; 7.15 Druga Msza św. Dziękczynienie; 8.15 Śniadanie; 8.45 Godziny brewiarzowe, cząstka Różańca (niekiedy w ogrodzie); 9.15 Praca przy książce; 11.15 Nawiedzenie kierownictwa; 13.00 Obiad. Adoratio Sanctissimi; 13.30 Spacer; 15.00 Nieszpory i cząstka Różańca; 15.30 Praca przy książce; 18.15 Matutinum cum Laudibus; 19.00 Wieczerza. Lektura niemiecka; 20.00 Różaniec w kaplicy i modlitwy wieczorne. Śpiewy kościelne; 20.45 Praca, lektura, spoczynek”.

– Codziennie spacerował. Nigdy jednak nie wychodził sam – opowiada s. Bożena. – Niepewność, co z nim zrobią, była ogromna. Nie wiedział, co może wydarzyć się w gęstym lesie. To pokazuje klimat zastraszenia, jaki wówczas panował. Na czas jego pobytu Komańczę wciągnięto w strefę graniczną, a wszystkie osoby musiały uzyskać przepustkę. Bardzo wzruszająca była wizyta ojca prymasa – schorowanego, sędziwego Stanisława Wyszyńskiego, który przybył tu w rocznicę sakry biskupiej syna.

Mówię cicho

W pokoju kard. Wyszyńskiego umieszczono podsłuch. Mógł się tego spodziewać. Pisał przy lampie naftowej. Przygotował w Komańczy aż 3 tys. stron. Nie tylko tekst Ślubów Jasnogórskich, ale również potężny program religijnej i moralnej odnowy narodu. „Czas wypełniam tak, by nie pozostała ani jedna chwilka na bezcelowe rozmyślania” – notował. – Prudnicki »kojec« rozszerzył mi się w piękny las. Nie widzę drutów ani nie czuję »wielkiego ucha«, które słuchało wszystkimi swoimi porami: parkanem, płotem, zadrzewieniem, podbramiem, a może podsłuchem. Wolę jednak mówić ciszej, chociaż mowa moja jest dziecięco niewinna i niegroźna nawet dla najsłabszego ustroju”.

Jego zapiski nie są dziennikiem, który odkurzyć powinni historycy. To znakomita lektura duchowa. Czy można bez wzruszenia czytać słowa zanotowane 20 listopada 1955 r.: „Wzbudź pragnienie zapomnienia o sobie: o tym, co dogadza mojemu wygodnictwu, zmysłowości, miłości własnej. Nie wiem, czy zdołam to uczynić, ale wiem, że bardzo pragnę, wiem, że inaczej nie warto, szkoda czasu i energii dla siebie. Przecież rodzić można tylko we dwoje: ja z Tobą, Ojcze; dwoje młodych rodziców – z Tobą, jako jedno ciało. Pragnę być tylko z Tobą, bo tylko wtedy mogę rodzić dla Ciebie, dla Twojej chwały. Soli Deo. Powtarzam – nic dla siebie!”.

Nareszcie wolny!

Sięgam po te notatki nocą. Nade mną na wyciągnięcie ręki setki gwiazd. Przede mną tysiące drzew, które o zmroku zaczynają ze sobą rozmawiać. „W rupieciarni mego życia znalazłem coś Bożego... – czytam. – To sam Bóg zagubił tę przecenną perłę. A chociaż leży ona w błocie, warto posiąść to błoto, by wraz z nim stać się panem perły. Ileż pereł leży w błocie! Jak wielką cenę ma błoto przez to właśnie, że odkryto w nim jedną, jedyną perłę. Jestem tylko błotem! Ale w tym błocie Bóg zgubił perłę miłości”. Nie, nie, to nie fragment „Dzienniczka” s. Faustyny, ale jeden z więziennych zapisków kard. Wyszyńskiego.

„Bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i w Komańczy” – notował prymas. – Czuję nad sobą moc Twoją... korzę się przed nią. Ojcze, nic nie zawiniłeś wobec mnie, to ja jestem Twoim niewypłacalnym dłużnikiem. Pracowałem deficytowo”.

Bardzo porusza mnie notatka z 2 października 1956 r.: „Musi gdzieś dopełniać się wykrwawienie Kościoła, by mógł być w pełni zdrowia i sił ożywczych. Dlatego zawsze gdzieś Kościół krwawi w niekończących się prześladowaniach, które są stałym zjawiskiem dziejów Kościoła świętego”.

Rankiem 26 października 1956 r. do klasztoru przyjechali wiceminister sprawiedliwości Zenon Kliszko i poseł Władysław Bieńkowski. „Towarzysz Wiesław” chciał załagodzić gorący spór. „Jestem tego zdania od trzech lat, że miejsce prymasa Polski jest w Warszawie” – usłyszeli od Wyszyńskiego przedstawiciele władzy.

Nazajutrz Polacy przeczytali krótki komunikat wypuszczony przez PAP: „W wyniku rozmowy, przeprowadzonej przez przedstawicieli Biura Politycznego KC PZPR ze Stefanem Kardynałem Wyszyńskim, w tych dniach Ksiądz Prymas wrócił do Stolicy i objął urzędowanie”.

Opuszczam nazaretanki. Ponieważ charyzmatem zgromadzenia jest ochrona duchowa rodzin, w klasztorze u podnóża Bieszczad płynie właśnie gorąca modlitwa w ich intencji. To dom błogosławiony – słyszę od sióstr i nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

TAGI: