Będzie jedna Korea?

Jacek Dziedzina

Jesteśmy świadkami albo cudu, albo jakiejś przedziwnej i skomplikowanej gry.

Będzie jedna Korea?

Trudno inaczej odbierać to, co dzieje się między dwiema Koreami w ostatnich tygodniach, a czego zwieńczeniem było pierwsze spotkanie przywódców północnej i południowej części i zapowiedź zawarcia traktatu pokojowego do końca roku. Ostrożnie, ale jednak wolę trzymać się wersji optymistycznej, czyli patrzeć na to w kategoriach dyplomatycznego cudu. „To tak blisko, a zajęło nam tak długo, by wykonać ten krok", mówił Kim Dzong Un, gdy nad granicą obu Korei uścisnął dłoń swojego południowokoreańskiego odpowiednika Mun Dze Ina.

Nie jest tajemnicą, że szczyt obu przywódców był możliwy głównie dzięki zakulisowym działaniom dyplomatycznym Stanów Zjednoczonych. Pojednanie między Koreami i rezygnacja Kima z testów jądrowych miały być warunkiem wstępnym przed przygotowywanym spotkaniem z Donaldem Trumpem. Nagle kraj, którego przywódcą do niedawna straszono amerykańskie dzieci, okazał się partnerem do rozmów z największym mocarstwem. Może to być zarówno oznaką słabości reżimu Kima, jak i efektem potrzeby Zachodu do zabezpieczenia sobie tego regionu przed spodziewanymi konfliktami w innych częściach świata. Niezależnie od interesów obu stron, samo pojednanie koreańskie wydaje się być prawdziwym cudem.

Pytanie, jakie mają być jego warunki i jaki to będzie miało wpływ na ustrój i samych mieszkańców Korei Płn. Czy nagle zły reżim stanie się dobry tylko dlatego, że zrezygnował – jeśli wierzyć deklaracjom – z broni jądrowej? A co z umierającymi z głodu obywatelami, co z obozami pracy? Co z całym aparatem ucisku, kultem jednostki, represjami za zbyt mało entuzjastyczne oklaskiwanie wodza? Czy w kolejnych negocjacjach będzie to w ogóle brane pod uwagę? Czy Kim jest gotowy także z tego zrezygnować? A jeśli tak, to czy na pewno ma poparcie swoich generałów i partyjnej wierchuszki, czy też może spodziewać się zamachu na swoje życie? A może żadna demokratyzacja nie wchodzi w grę, może nikt od niego tego nie będzie wymagał (ileż to reżimów totalitarnych, z którymi współpracował Zachód, gdy leżało to w jego interesie)? Może nagle okaże się, że wystarczy rezygnacja z testów nuklearnych, by zyskać uznanie „społeczności międzynarodowej”?

Póki co, warto przypatrywać się tym historycznym gestom obu stron z dużym kredytem zaufania. Co nie oznacza rezygnacji z zadawania pozbawionych emocji pytań.