Trębaczom do namysłu

ks. Jerzy Szymik

|

GN 13/2018

publikacja 29.03.2018 00:00

„Sól dziś nie tyle wietrzeje, co głupieje”. Z zaczadzenia? Czym?

Trębaczom do namysłu

Co się stało ze światem i Kościołem w latach 60. XX wieku, ważnym korzeniu dzisiejszych problemów kościelnych, cywilizacyjnych, politycznych? Niby wiadomo, klisze: u nas obchody milenium chrztu, mała stabilizacja, Marzec ’68; na Zachodzie erupcja rocka, hippisi, maj ’68, Wietnam. I Sobór Watykański II. Ale jakiej przemianie uległa wówczas europejska dusza? Co straciliśmy, a co zyskaliśmy, cierpiąc męczeńsko po naszej stronie żelaznej kurtyny?

Co się działo w głębi europejskiej duszy w pierwszej połowie tamtej dekady, podczas obrad soboru (1962–1965)? Wiadomo: gaudium et spes, radość i nadzieja. Ale nie tylko. W Holandii polerowano już haki, na których w latach 1965–1975 powiesi sutanny 2000 księży (200 rocznie). U nas już po parafiach ostrzono siekiery, którymi wkrótce będą wycinane neogotyckie ołtarze, a w ich miejsce pojawią się prowizoryczne, z dykty i metaloplastyka. Bo PRL-owski sznyt nas otaczał? Też, ale jakaś przecież za tym stała metafizyka... Wydaje się, że jednak nam nic gorszego się już wtedy nie przydarzyło, mieliśmy Wyszyńskiego, Wojtyłę, ich mądrych i mężnych naśladowców.

Hans Urs von Balthasar (1905–1988), ekstraklasa teologii XX wieku. Odwołam się do trzech jego niepozornych (acz znakomitych) książeczek, które z dwóch stron okalają czas soboru.

W pierwszej z nich, z 1952 r., duchowo zestrojonej z pragnieniami zachodniego katolicyzmu powojennych lat, Balthasar nawołuje do „burzenia bastionów” (tytuł książki) w Kościele. Świętość przeciwstawia sztywnej tradycji, utyskuje na zapóźnioną teologię i Kościół niewystarczająco wcielony w świat. Pisze: trzeba „nowej katolickiej postawy”, chrześcijanin nie może już ogarnąć tego, „co jest w ruchu, samemu będąc NIEPORUSZONYM (...), trzeba SIĘ SAMEMU PORUSZAĆ”. Chwali: „Kościół wychodzący ze splendid isolation i rzucający się w wir czasu nabywa nowej zdolności współodczuwania z troskami i nadziejami ludzkości”. Gdy płoną lasy, nie czas żałować róż: „Chiński mur jest burzony. Walące się mury mogą pogrzebać wiele z tego, co chronione przez nie zdawało się żyć. Jednak współodczuwanie z przestrzenią, która się tworzy, jest czymś o wiele większym”. Cóż...

Minęło 13 lat. Sobór dobiegł końca. Haki i siekiery poszły w ruch. Stało się jasne, dlaczego w pierwszym zdaniu konstytucji „Radość i nadzieja” pojawia się „smutek i trwoga”. Balthasar pisze „Rechenschaft” (= zdanie rachunku). Cytuję: „Niecierpliwym dęciem w róg pod adresem Kościoła nieoszańcowanego względem świata była programowa książeczka »Burzenie bastionów«, która zabrzmiała w sposób donośny, ale samego trębacza zmusiła do namysłu. Przecież sprawy nie miały się tak, jakbyśmy wszyscy nie wiedzieli, iż z otwarciem na świat, z aggiornamento, z poszerzeniem horyzontów, z przełożeniem tego, co chrześcijańskie, na język zrozumiały w dzisiejszym świecie, dokonała się dopiero połowa. Druga połowa jest co najmniej tak samo ważna. Tylko namysł nad tym, co chrześcijańskie, oczyszczanie, pogłębianie, naprowadzanie na centrum jego idei, czyni nas zdolnymi do tego, by je wiarygodnie reprezentować, by nimi promieniować. Ostatnie dziesięć lat bezlitośnie pokazało, że najbardziej dynamiczny, chrześcijański program otwarcia się na świat pozostanie jednostronny (a przy tym stanie się w najwyższym stopniu niebezpieczny), jeśli z rosnącą świadomością nie będzie kształtowana druga strona”.

Może tej „drugiej strony” brakuje także dziś? Z głupoty czy ze strachu? Z zaczadzenia? Czym?

Mijają kolejne lata. Balthasar pisze „Cordula oder der Ernstfall (= poważna sprawa)”. Jest sarkastyczny sarkazmem proroka. Pisze o pomijaniu krzyża i grzechu. O „humanistycznej paplaninie” w teologii. O nowoczesnym chrześcijaninie trafiającym dwie muchy jednym uderzeniem: „co mu dokucza, tego stanowczo się pozbywa – a równocześnie maszeruje dalej jako otwarty na reformy chrześcijanin, dotrzymując kroku nauce, w stronę lepszej przyszłości”. O redukcji religii do etyki, miłości Chrystusa do miłości bliźniego – i tę nową, wyłącznie charytatywną wiarę nazywa „neokatolicyzmem”. O tzw. anonimowych chrześcijanach, którzy z radością witają w nas – ukrywających ślady swej wiary – anonimowych ateistów. Pisze: „sytuacja Kościoła jest dziś śmiertelnie poważna”. „Bezbronne wystawienie Kościoła na świat, zburzenie bastionów, rozplantowanie wałów obronnych i uczynienie z nich bulwarów” ma swój ewangelizacyjny sens, ale „gdzie chrześcijaństwo istnieje już tyko wewnętrznie i duchowo, tam nie będzie już żyło długo”. I gorzko puentuje: „sól dziś nie tyle wietrzeje, co głupieje”. Z zaczadzenia? Czym?

Święci, powiada, ich potrzebujemy. Przypomina św. Kordulę, która gdy Hunowie nocą wyrzynali jej współsiostry, ukryła się na statku. Ale rano wydała się w ich ręce. Pisze: „Nie jest prawdą, że nic nie możemy uczynić, aby mieć świętych. Musielibyśmy kiedyś spróbować, chociaż nieco spóźnieni, jak Kordula, kimś takim się stać”.

Lepiej późno niż wcale.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.