Wciąż słyszą strzały

Krzysztof Błażyca

|

GN 09/2018

publikacja 01.03.2018 00:00

Już prawie 1,5 mln osób z Sudanu Południowego znalazło schronienie w obozach dla uchodźców w sąsiedniej Ugandzie. Dotarliśmy do Palabek, gdzie żyje ok. 40 tys. ludzi.

Walter już trzeci  raz jest uchodźcą. Walter już trzeci raz jest uchodźcą.

Większość uchodźców stanowią kobiety i dzieci. W Ugandzie obozów dla uchodźców jest kilka. Największe to Bidi Bidi, skupiające blisko 300 tys. osób, i Rhino Camp, gdzie schroniło się prawie 250 tys. ludzi. Obóz Palabek znajduje się w dystrykcie Lamwo na północy Ugandy. Zaczął się rozwijać w kwietniu 2017 r., gdy nasiliły się mordy na ludności cywilnej we Wschodniej Ekwatorii – jednym z dziesięciu stanów Sudanu Płd. Obecnie blisko tysiąc osób tygodniowo przekracza ugandyjską granicę, uciekając przed wojną domową. – Byłem tu, gdy to się zaczęło. Rejestrowałem tych ludzi. Wcześniej nic tu nie było, nawet drogi, tylko busz. A teraz popatrz, jak się rozbudowało – wskazuje David Kidaga, ugandyjski pracownik socjalny w Palabek. – Ziemię przekazała lokalna wspólnota – dodaje. Opowiada, że w Palabek uchodźcy mają zapewnioną darmową edukację, otrzymują fasolę, a nawet kawałki wołowiny i olej. – Ludzie tu życzliwi, a ziemia żyzna. Uchodźcy mogą zostać, jak długo tego potrzebują. A kto chce, może odejść.

Betty kruszy kamienie

Wojna w Sudanie Płd. trwa od 2013 r., z krótkimi epizodami kolejno łamanych rozejmów. W jej następstwie blisko 3 mln osób straciło domy, kilkadziesiąt tysięcy zginęło, a kraj dotyka katastrofalna klęska głodu. Konflikt wybuchł dwa lata po uzyskaniu niepodległości od arabskiego Sudanu, rządzonego islamską ręką Umara al-Baszira, ściganego za zbrodnie ludobójstwa przez Międzynarodowy Trybunał Karny. Chrześcijańskie Południe zmarnowało jednak swoją szansę, wpisując się w mroczny scenariusz politycznych i etnicznych walk. Toczą się one między Dinkami, reprezentowanymi przez prezydenta Salvę Kiira, a Nuerami, popierającymi odsuniętego z urzędu wiceprezydenta Rieka Machara. Gwałty, okaleczenia, werbowanie dzieci, zabójstwa, rabowanie mienia – tego dopuszczają się obie strony. Cierpią cywile. Uciekają przed rządową SPLA (Sudan People’s Liberation Army) i rebelianckimi oddziałami IO (In Opposition). Oyet Odek, Bridgite Adiko i Betty przybyli do Palabek 3 kwietnia 2017 roku. Oyet i Bridgite byli rolnikami. Betty miała męża. Uciekli, gdy we wsi pojawiły się siły rządowe. – Przyszli ok. 6.30 i zaczęli strzelać. Powiedzieli nam, że jesteśmy rebeliantami, choć nie mieliśmy z nimi nic wspólnego. Zabili wielu ludzi. Strzelali nawet do dzieci.

Oyet i Bridgite należą do grupy etnicznej Aczoli, tej samej, która zamieszkuje północ Ugandy. – My jesteśmy Aczoli, a większość rządowych to Dinka. Oni zabijają Aczoli – mówi Oyet. – Jeśli mówisz coś przeciw rządowi, jeśli krytykujesz, zostaniesz zabity. Nie chcą, abyś dopominał się o swoje prawa. Aresztują cię, a potem zabiją – dodaje.

Oyet i Bridgite przez trzy dni uciekali w kierunku granicy. – Teraz życie jest dobre, ale tu są problemy z wodą. A do jedzenia jest tylko fasola. Jak będzie pokój, wrócimy do siebie. Ale teraz, gdy pójdziesz na pole, to cię zabiją, a kobiety zgwałcą.

Betty w Palabek kruszy i sprzedaje kamienie. W ten sposób zarabia na życie. Jest tu z trojgiem dzieci i swoją matką. – Tu już jest dobrze. Już nie boję się tych z IO. Zabijali w okrutny sposób. Rządowi podobnie – mówi. O czym myśli? – O powrocie do domu. Jeśli będzie pokój. O to się modlę – mówi. I kruszy kamienie.

Rosie z Jeruzalem

Obóz jest podzielony na strefy, a te – na bloki. Strefy mają swoje nazwy nadane przez mieszkańców. Rosie mieszka w… Jeruzalem. Prowadzi tu „restaurację”. To namiot zbudowany z gałęzi pokrytych plandeką z nadrukiem UNHCR. Rosie krząta się, uśmiecha, serwuje duszonego, chudego kurczaka z fasolą. W Sudanie miała „wielki sklep” z towarami codziennego użytku. – Gdy tu przyszłam, nic nie było. Zaczęłam chodzić do buszu po drewno, aby wybudować to miejsce.

Jest wdową. Ma córkę i trzech synów. Męża straciła w 2008 r. W obozie zaczęła gotować poszo (mąka kukurydziana) i sprzedawać. – Mój cały dobytek w Sudanie został zniszczony. A tu życie bardzo trudne – przyznaje. Mówi, że do Sudanu nie wróci. Czy wierzy, że nastąpi pokój? – Nie wiem, to Bóg wie, nie ja – odpowiada.

Nie boją się Boga

Philipa spotykam w strefie Świętego Krzyża, gdzie powstaje kościół. W Sudanie był nauczycielem. Pochodzi z miejscowości Pajok. – Naszą szkołę zniszczyły wojska rządowe. Rebelianci stacjonowali 20 km od miasta, wojsko oskarżyło nas o współpracę. Rabowali, zabijali cywilów, gwałcili kobiety. Uciekliśmy – wspomina.

Philip uciekał przez busz z dwojgiem małych dzieci.

Przy Świętym Krzyżu spotykam ks. Josepha Logura. Jest sekretarzem generalnym diecezji Torit w Sudanie Płd. – Ci tutaj to moi ludzie. Rządowi powiedzieli mieszkańcom Pajok: „Jesteście pod Macharem, nie będziecie działali przeciw nam”. Ludzie byli przerażeni. Dlatego uciekli. Teraz salezjanie zakładają tu wspólnotę. Budują kościół i szkołę, aby dać ludziom trochę normalności. Ale i tak życia w obozie nie można porównać z domem – mówi. O sytuacji w Sudanie opowiada: – Aresztują ludzi wzdłuż drogi, nie wiesz, kto jest kim, bo uniformy mają podobne. A cywile są niewinni. Boją się. W sierpniu 2017 r. walki się nasiliły. Już nie tylko Wschodnia Ekwatoria, ale również Centralna. Rząd i rebelianci walczą, a ludzie są celem. Ofiarami są dzieci!

Pytam o prezydenta, religię. – Salva Kir jest katolikiem. Jest w kościele w każdą niedzielę. Dlatego trudno zrozumieć te działania – przyznaje ks. Logura. – Biskupi wzywają prezydenta do zaprowadzenia pokoju, Kościół próbuje mówić prawdę, ale ci, którzy walczą, pozostają głusi. Dlatego to nie przynosi skutku – konkluduje ks. Logura.

Dodaje, że na terenie diecezji Torit niszczone są kościoły i szkoły. – Oni nie boją się Boga. Ludzie uciekają do kościołów, ale walczący niszczą je. I gdzie się wszyscy skryją?

Philip Okumu, diakon i pracownik Czerwonego Krzyża w Palabek, dodaje: – Siły opozycyjne przyszły do naszego seminarium. To było 3 kwietnia 2017 r. Akurat modliłem się w swoim pokoju. Kopnęli w drzwi i weszli. Wyrzucili Biblię i wystrzelili dwie kule. W kaplicy porozrzucali Najświętszy Sakrament. Oskarżyli mnie o pomaganie rządowym. Powiedziałem, że głoszę słowo Boże. Wtedy mnie pobili, a potem kazali uciekać. To byli żołnierze IO.

Nie mogliśmy żyć pod szariatem

Pod wieczór odwiedzam Waltera, katechistę z Pajok. – Już trzeci raz jestem uchodźcą – zaczyna swoją opowieść. Po raz pierwszy uciekał z Sudanu w 1966 r., w czasie zrywu wolnościowego Anyanya. W lokalnym języku madi znaczy „jad węża”. Była to koalicja kilku plemion, m.in. poróżnionych dziś Dinków, Nuerów i Aczoli, przeciw arabskiej dominacji w Sudanie. – Anyanya, jad węża, który zabija. Wojska rządowe nas wyparły. Siedem lat byłem wtedy uchodźcą, aż do porozumienia w Addis Abebie (1972), które zakończyło pierwszą wojnę domową w Sudanie – opowiada. Dziesięć lat po tym porozumieniu Arabowie ogłosili południowy Sudan muzułmańskim stanem z prawem szariatu. Rozpoczął się kolejny zryw niepodległościowy, który pośrednio zaangażował militarnie Ugandę. Na jego czele stanął dr John Garang, późniejszy prezydent południowosudańskiej autonomii. Garang uformował SPLA wespół z dzisiejszymi przeciwnikami – Salvą Kiirem i Riekiem Macharem. – Ale wtedy SPLA uważała, że ludzie z naszej miejscowości Pajok wspierają Arabów. To było w 1989 r. Znowu musieliśmy uciekać. Przez kolejnych 19 lat byłem uchodźcą – kontynuuje Walter. Wrócił do domu dopiero po porozumieniu podpisanym przed Garanga i rząd Umara al-Baszira (2005). Kiedy w 2011 r. Sudan Południowy ogłosił niepodległość, Walter świętował z rodziną w Pajok. – Ludzie byli szczęśliwi. Ale zaczął się kryzys wewnętrzny. I konflikt rozprzestrzenił się jak choroba – wspomina. W kwietniu 2017 r. ponownie musieli opuścić Pajok.

Czy dziś wierzy w pojednanie? ­– Puste słowa. Było porozumienie, ale jeden wystąpił przeciw drugiemu i społeczeństwo jest podzielone. Nie szanują porozumień. Dlatego nie ma żadnych szans na pokój – twierdzi.

Tak wiele traumy

Ojciec Lazar Arasu jest synem hinduskiego żołnierza. Urodził się w Himalajach, w Pradesch, północnym stanie Indii. Jest pierwszym salezjaninem, który rozpoczął duszpasterstwo w obozie w Palabek. – Nasz superior na początku 2017 r. poprosił, abyśmy zrobili coś dla uchodźców. 18 czerwca przyjechałem tu z ciekawości. Zobaczyłem około 500 osób modlących się pod drzewem. Byłem w szoku. Powiedziano mi, bym wrócił po tygodniu. Przyjeżdżałem co tydzień – opowiada z pasją. Wkrótce potem ludzie poprosili, aby zamieszkał z nimi. – Wybudowali mi mały dom i zacząłem tu mieszkać. Jestem z nimi od 8 miesięcy. Ruszyliśmy ze szkołą, mamy 7 kaplic. A ja jestem w kontakcie z 2 tys. osób co tydzień.

Ojciec Lazar zwraca uwagę, że 86 proc. ludzi w obozach stanowią kobiety i dzieci. – 60 proc. ma poniżej 13 lat. To głównie dziewczyny! Jeśli czegoś dla nich nie zrobimy, stracimy to pokolenie. Ale oni chcą działać, więc jestem szczęśliwy, że i my możemy coś zrobić dla tych – tak doświadczonych życiem – ludzi.

Poruszają go ich historie. – Oni wciąż słyszą strzały. Pewna matka opowiadała, że nie znalazła swego dziecka, ale ocaliła dziecko sąsiada. A gdy przybywają tu od granicy, widzę, jak wiele w nich traumy. To trudny widok. Mówią, jak ich złamano, okradziono… Są też dzieci, które szukają rodziców. Pytam je, skąd są, co chcą robić, a one zaczynają płakać…•

Dostępne jest 12% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.