– Przebaczyć trzeba. Ale nie wolno zapomnieć, wymazać z pamięci. To, co działo się tam, na Wołyniu, śni mi się po nocach do dziś – mówi pani Alfreda. Ma 93 lata. Ocalała cudem…
Zeszyt ze wspomnieniami nie jest zapisany do końca. Są jeszcze wolne kartki, które czasem pani Alfreda uzupełnia.
Agata Puścikowska /Foto Gość
Alfreda Kołodzińska mieszka pod Białymstokiem, w niewielkiej Hermanówce. Trafiła tutaj po wojnie, gdy wracała z robót przymusowych z Niemiec. Przybywała ze świeżo poślubionym mężem. – Poznaliśmy się tam, w Niemczech, na robotach. Wcale nie zanosiło się na ślub, ale najwyraźniej był nam pisany: on był tam w niewoli, zadarł z kimś. Chcieli go zabić. Jakimś cudem udało mi się go wybronić, uratować. Młoda byłam i chyba nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Uratowała go sprytem i młodzieńczą odwagą, a on stwierdził, że musi się z nią ożenić. – Pobraliśmy się jeszcze tam, bo powiedziałam, że do jego domu chcę przyjechać już jako żona. Od razu po wojnie pojechaliśmy do Polski, w jego strony rodzinne, na Podlasie. Przecież w moje strony nie można było już wrócić.
Dostępne jest 9% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.