Bruegel w Matarni

Wojciech Wencel

|

GN 47/2017

publikacja 23.11.2017 00:00

Niderlandzki mistrz osadza swoich bohaterów w środku czasu, gdzie wszystkie pokolenia trwają w oczekiwaniu na Dzień Ostateczny.

Bruegel w Matarni

Nostalgicznie robi się jesienią przy ulicy Jesiennej. Głównie za sprawą starych drzew, które porastają miejscowy cmentarz. Pod ziemią ich korzenie drążą niewidzialne korytarze, przeciskają się między fundamentami nagrobków i podważają trumienne deski, ale na powierzchni triumfuje światło. W popołudniowym słońcu korony lip stają się jaskrawo pomarańczowe i łączą się ze sobą, tworząc olbrzymi baldachim. Wracając do domu z przystanku kolejki Gdańsk Matarnia, zatrzymuję się przy torach, żeby dłużej popatrzeć na to fantastyczne widowisko. Zamiast zmurszałych lip – pomarańczowy gaj. I jak tu nie wierzyć w zmartwychwstanie?

W listopadzie drzewa zrzucają barwną szatę, za to wokół nich mnożą się znaki pamięci. Znicze, chryzantemy i świerkowe wieńce wyznaczają modlitewny trakt aż do kapliczki „wystawionej od Arcybractwa Jezusowego w roku 1902”. W okolicach tej daty zaczęto tu grzebać zmarłych. Wcześniej krzyże sterczały wokół kościoła zbudowanego w XIV wieku na ciasnym, otoczonym murem wzgórzu. W dzieciństwie chodziliśmy tam zbierać piszczele i czaszki, walające się wśród liści i wyschniętej ziemi. Od czasu do czasu próbowaliśmy odczytać gotyckie litery na jednym z nielicznych grobów, jakie się zachowały. Pewne było tylko nazwisko pogrzebanej w tym miejscu rodziny Ficht, brzmiące równie obco jak nazwisko Otto Roemera, przedwojennego właściciela majątku Matarnia, który jako ojciec czworga dzieci i sprawiedliwy zarządca cieszył się szacunkiem miejscowej ludności. Albo jak nazwisko księdza Rhode, który na początku wieku był tu proboszczem.

Zawsze jest tak samo. Aby odczuć duchową bliskość zmarłych, trzeba cofnąć się do dzieciństwa, do ziemi usianej kośćmi ludzi wychowanych w „tutejszych” miejscach, nasiąkniętych „tutejszymi” widokami. Im bardziej oswojona jest przestrzeń, tym łatwiej utożsamić się z jej dawnymi mieszkańcami. Doświadczenie najbliższej okolicy tworzy metafizyczny klucz, który pozwala „otwierać” nowe miejsca – nawet te najbardziej odległe w czasie i przestrzeni. To dzięki niemu północny krajobraz na płótnach Pietera Bruegla, do złudzenia przypominający krajobraz Matarni, staje się pejzażem łagodnej śmierci.

„Spis ludności w Betlejem” (1556) to jeden z pierwszych obrazów Bruegla, klimatem zbliżony do bardziej znanych „Myśliwych na śniegu” czy „Pejzażu zimowego z łyżwiarzami i pułapką na ptaki” (1565). Te same wisielcze, czarne drzewa, to samo pochmurne niebo. Za skutą lodem rzeką, po której ślizgają się ludzie z bagażem na plecach, kościół z czerwonej cegły i kilka budynków gospodarczych. Wszystko oświetlone ciemnym blaskiem słońca. Bruegel nie malował cmentarzy, a jednak zmarli w jakiś przedziwny sposób są na jego płótnach obecni. Wydaje się, że zrujnowane budynki i zmarznięta ziemia mieszczą ich dusze i kości. Nawet żywi gromadzący się przed urzędnikiem w celu dokonania wpisu do ewidencji wyglądają tak, jakby dawno już ich nie było – w ich groteskowe sylwetki wpisana jest śmierć. Jest to jednak śmierć, która nie budzi grozy, lecz – jak w wierszu Krzysztofa Koehlera – „jest matką: logicznie i/ metafizycznie// (…) Jest glebą dla dębów i jesionów”.

Niderlandzki mistrz wiąże świat widzialny z niewidzialnym, osadza swoich bohaterów w środku czasu, gdzie wszystkie pokolenia – minione, teraźniejsze i przyszłe – trwają w oczekiwaniu na Dzień Ostateczny. Stoimy tam w komplecie, z dziadkiem Leonem, babcią Barbarą i moim ojcem, Bronisławem, zmarłym w 1995 roku na raka żołądka. Bo przecież w tle pejzaży Bruegla wyraźnie widać cień gdańskiego szpitala przy ul. Łąkowej, wieżyczkę przyległej kaplicy i słychać żwir zgrzytający pod szpadlem grabarza… I nawet droga na cmentarz wygląda tak samo:

Jaka moc ożywia ścieżkę za kościołem pieśnią drzew na których nie ma śladu liści czemu nas prowadzi na lutowy pogrzeb dzwon pobrzękujący w ceglanej kostnicy gdzie w głębokim mroku kurz się zmaga z trumną i dokąd wracają z wysokiego brzegu straże – na cofnięcie duszy jest za późno a więc znów Opatrzność wygrała ze śmiercią

(„Requiem”)

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.