Zmierzch bożków

Andrzej Nowak

|

GN 46/2017

publikacja 16.11.2017 00:00

Czy gra na scenie jest przepustką do roli sędziego, autorytetu moralnego?

Zmierzch bożków

Wszyscy artyści to prostytutki – śpiewał przed laty pewien artysta. A jednocześnie z wyżyn celebryckich autorytetów, na które wywindowani zostali niektórzy przedstawiciele środowisk aktorskich, teatralnych i filmowych, padały i wciąż padają pouczenia etyczne pod adresem polityki, Kościoła, społeczeństwa, które nie dorosło do tych lepszych standardów. Reżyser, który stał się posłem, myli role. Popularny z serialu „M jak miłość” aktor wyznaje w swej autopromocyjnej książce: „Jestem trochę prostytutką [w oryginale książki padało mocniejsze słowo – A.N.] z natury, nie mam twardego kręgosłupa”. I szczyci się „szybkimi numerkami” z młodymi księżmi – w toalecie. Dziennikarka, która spisała jego wynurzenia, oświadcza z aprobatą: „Nic mnie nie zszokowało. Wysłuchałam historii ciekawego człowieka. To wszystko”. Ten „ciekawy człowiek” jest dziś liderem aktorskiej „opozycji moralnej” wobec niemoralnej polityki. Ze scen w Niemczech, Szwajcarii, w Polsce wygłasza z patosem odezwy piętnujące „polską hołotę” i wybrany przez nią rząd. Czy jednak gra na scenie jest przepustką do roli sędziego, autorytetu moralnego? A tym bardziej reżyserowanie takiej gry czy też jej produkowanie, sprzedawanie, opakowanie?

Dawniej tak nie było. Artyści wynajęci przez Hamleta, księcia Danii, by wystawić sztukę „Pułapka na myszy”, wiedzieli, że są tylko aktorami, opłaconymi za to, żeby dobrze grać to, co wymyślą inni. Robili to sprawnie lub kiepsko – i zależnie od tego byli nagradzani. Zmiana przyszła wraz z ideologią oświeceniowej wojny z Kościołem i światem polityki. Kościół był wrogiem numer jeden, wolno więc było kapłanom nowej ideologii zawierać w walce z nim taktyczne sojusze z politykami – takimi jak Katarzyna Wielka, jak Robespierre. Ale nowi kapłani, tacy jak Diderot czy Wolter, chcieli ostatecznie dla siebie, dla swojej sztuki prawa, by stanąć nie tylko ponad pokonanym wreszcie Kościołem, ale również ponad politykami, ponad prawem: najpierw politycznym, a w końcu – moralnym. Chcieli stanąć ponad innymi ludźmi, jak to zwykle w tej ludzkiej opowieści bywa. Ich zdolny uczeń, Fryderyk Schiller, wyłożył w roku 1784 nowe credo sceny: „Niedoskonałość i chwiejność praw politycznych (…) decyduje o moralnym wpływie sceny”. Teatr nazwał „kanałem, w który na użytek społeczny spływa światło mądrości od myślącej lepszej części narodu”. Ubolewał i wzywał do oporu: „Jesteśmy zmuszeni żyć z tymi wstecznikami i głupcami [politykami, księżmi, »gorszą częścią narodu«]. Albo ich usuniemy, albo będziemy zmuszeni ich tolerować; albo ich pogrzebiemy, albo zmuszeni będziemy się im podporządkować”. Walka trwa nadal. A bożki – idole rynku, teatru (pozwolę sobie nieprawidłowo użyć metafor Franciszka Bacona) – rosły, rosły, rosły.

I nagle, w ostatnich tygodniach, coś pękło. Coś się skończyło? Z centralnej fabryki iluzji, iluzji autorytetów zwłaszcza, zaczęły dochodzić niepokojące wieści. Jim Carrey, cudowne dziecko Hollywood, musi zmierzyć się z oskarżeniem o doprowadzenie do samobójczej śmierci swej ostatniej partnerki. Harvey Weinstein, wielki producent najbardziej podziwianych na świecie filmów, takich jak „Zakochany Szekspir” (za to dostał nawet Oscara), „Pulp fiction”, „Angielski pacjent”, „Gangi Nowego Jorku”, robił to, co wszyscy, którzy i tak wiedzieli, że przecież to „się robi” w fabryce snów: korzystał ze swej „wielkości”, by mieć to, co wspomniany na początku polski celebryta nazywa „szybkim numerkiem”. Tyle że nie z księdzem, ale z pięknymi aktorkami, które chciały się piąć wyżej i wyżej po „drabinie do nieba”. Z kolei jeszcze większa gwiazda aktorska (laureat dwóch Oscarów) – Kevin Spacey – molestuje nieletnich chłopców. Bo taką sobie wybrał orientację – oświadczył. Nawet na „naszego”, tak lubianego (przeze mnie też) za swe wspaniałe filmy, Romana Polańskiego posypała się nowa seria oskarżeń ze strony jego niegdysiejszych ofiar. Czy aktorom, reżyserom, producentom naszych snów wolno więcej?

Akurat wymienieni wyżej nie wcielali się szczególnie chętnie w rolę „autorytetów moralnych”. Tworzą oni jednak sam rdzeń owego świata, a raczej półświatka, który wciągnął świat w orbitę swoich oddziaływań. Ich upadek, smutny, odsłania – może na chwilę tylko, a może na dłużej – słabość podstaw, na których oświeceniowi mędrcy ufundowali prawa jurysdykcji sceny nad światem zwykłych ludzi, nad naszą wiarą, a nawet nad naszymi politycznymi wyborami.

Oczywiście przedstawienie trwa dalej. Kolejne „śniadania mistrzów” mieszają rzetelnych rzemieślników z fałszywymi nauczycielami. Celebrycka karuzela, pokazywana jako scena, na której występują nasi arbitrzy, kręci się nadal. Zmierzch bożków, przynajmniej niektórych, pozwala się jednak zastanowić nad jej mechanizmem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.