Cichy jest, bo kochany

Agata Puścikowska

|

GN 30/2017

publikacja 27.07.2017 00:00

Lena urodziła Józka. Dziecko z gwałtu, z zespołem Downa. Mimo wszystko…

Cichy jest, bo kochany canstockphoto

Józek ma kilka miesięcy, jest łysy jak kolano i nadal bezzębny. Lena, jego matka, odwiedza go tak często, jak może. Przynajmniej raz dziennie, czasem – gdy pracy dużo – raz na dwa dni, w niedzielę siedzi przy nim cały czas. Przewija, karmi, kąpie. Delikatnie, by mu nie zaszkodzić, próbuje z nim ćwiczyć. Wiadomo: rehabilitacja dziecka z ZD to podstawa, by w przyszłości dało sobie radę. Tyle że Józek ma też inną poważną wadę wrodzoną. Wadę operacyjną. I czeka na trudny zabieg. Do momentu, gdy go zoperują, Lena nie może zabrać syna do siebie, do maleńkiego pokoiku, który wynajmuje za ostatni grosz, w pół drogi między Józkiem a miejscem pracy. Przynajmniej jest blisko syna…

Ukraina

Lena jest z pochodzenia Polką. Babcia, która już nie żyje, uczyła ją mówić po polsku. Lena niby niewiele zapamiętała, ale gdy dotarła do Polski za chlebem, wszystko się poprzypominało. Od kilku lat mieszka w dużym mieście na północy kraju. I doskonale mówi po polsku. – Dlaczego wyjechałam? A miałam wybór? U nas bieda straszna, ciężko żyć. Mąż mój Boga chyba w sercu nie ma albo bracia go tak przeciwko mnie ustawili, że po urodzeniu drugiego naszego dziecka po prostu powiedział: „Odchodzę”. I odszedł. Zostałam z dwójką maluchów, samiuteńka.

Wcześniej jeszcze, między wyzwiskami, piciem (bić się jakoś bał, chociaż też był skory) i straszeniem: „Odejdę i zostaniesz z bachorami sama”, wymusił na Lenie aborcję. Gdy zaszła w nieplanowaną ciążę. – To było… straszne. Żałuję i będę żałować do końca życia. Byłam zastraszona, poniewierana, słaba. Bez wsparcia ze strony kogokolwiek. I jak to jest, no jak to jest? Że u nas chłopy są pozbawione całkowicie odpowiedzialności? Że nie rozumieją, czym jest rodzina? – mówi Lena dość hardo.

Po aborcji nadal jej mówił, że się za nią wstydzi, że jest podła, gruba i brzydka (Lena to śliczna, czarnooka, smukła kobieta). Pewnego razu wziął plecak, wrzucił swoje łachy, wybrał wszystkie zaoszczędzone pieniądze i poszedł w siną dal. Walczyć o alimenty na Ukrainie? Nie da się. Chyba że jest się kimś. Lena „kimś” nie była. – Miałam silną depresję, zero oszczędności i głodne dzieci. Moja matka powiedziała, że jakoś się nimi zaopiekuje. Więc pojechałam do niej. Zostawiłam jej dzieci. I wsiadłam w autokar do Polski. Ten wyjazd i Matka Boża Nieustającej Pomocy uratowały nas od nędzy. Ale uratowały też moje życie, bo nie wiem, co by się ze mną wtedy stało…

W Polsce Lena pracowała na czarno. Inaczej się wówczas nie dało. Wiza, owszem, była, ale szybko się kończyła. A dzieci stale były głodne. Niezależnie od wizy lub jej braku. – Nie powiem, moje pracodawczynie, Polki, dobre kobiety. Ja pomagałam w domu im, a one mnie w życiu. Choćby dobrym słowem. No i gdy zarobiłam parę złotych, puszczały chętnie do dzieci, na urlop, żebym miała z nimi kontakt.

Dlaczego?

Minęło kilka lat. Lena powoli stawała na nogi. Miała w planach przywiezienie dzieci do Polski. By mogli być tutaj rodziną. Choć bez ojca, to spokojni i szczęśliwi. – Moja matka wychowała mnie sama. I jestem jej wdzięczna. Była pracowita, choć surowa. Ja też nie miałam i nie mam zamiaru z nikim się wiązać. Ślub brałam raz. Choć nieszczęśliwie…

Któregoś wieczoru Lena później wracała ze sprzątania. Zaszła jeszcze do całonocnego sklepu, żeby dzieciakom zrobić zakupy. Miała jechać do nich na cały wyczekany tydzień. Polskie chipsy smaczne. I czekolada też. Jakieś przybory do pisania. Obładowana siatkami, wracała do domu niemal po nocy. – Nie wiem, co mi przyszło do głowy, żeby jeszcze te czekolady kupować – Lena kręci głową i patrzy w podłogę. – Wyszłam ze sklepu, poszłam na piechotę do domu. Miałam ze dwa kilometry.

Ostatnie, co widziała, to jakiś człowiek w kapturze. Ostatnie, co słyszała – szybkie, coraz szybsze kroki… – Nie wiem, co było dalej. Szok zrobił swoje. Może dobrze, bo nie wiem, czy inaczej bym to przeżyła. Czarna dziura, niepamięć. Widziałam tylko na drugi dzień sińce na rękach i pod okiem. I połamane paznokcie…

Lena nie zgłosiła się na policję. Bała się, wstydziła. – A kto by Ukraince uwierzył? Czy ktoś by jej bronił? – tak sobie wtedy myślałam. Nie wiem, czy słusznie…

Lena dramat wyparła ze świadomości. Wróciła na Ukrainę, starała się być taka sama jak zawsze: czuła dla dzieci, wesoła, energiczna. Tylko w nocy, gdy nikt nie widział, płakała i pytała: „Dlaczego?”.

Po kilku tygodniach stało się jasne, że jest w ciąży. Najpierw próbowała „nie wierzyć”. Z oczywistych względów nie dało się długo udawać, że nic się nie dzieje. Najbliższa koleżanka mówiła: „Aborcja! Przecież nie będziesz rodzić dziecka z gwałtu”. – U nas jest inaczej niż u was. Aborcja jest powszechna, ludzie nie widzą, jakie to zło. Nawet jak mi USG robili, to dziecka nie pokazali. Lekarz powiedział tylko: „Dzieciak jest zdrowy”. A na koniec powiedział, że „jak się w ten sposób zarabia, to potem są skutki”. Byłam poniżona, przerażona i osamotniona…

Nie chciała tej ciąży. Kto by chciał ciążę z gwałtu? Ale przecież co to dziecko winne, że tak, a nie inaczej się poczęło? – Józek zaczął się ruszać bardzo wcześnie. Czułam go i miałam mieszane uczucia. Dzieci powinny być kochane i przyjmowane z godnością. Czy to moje w brzuchu ma szanse na normalne życie?

Matka Leny, a babcia Józefa, gdy poznała prawdę, strasznie płakała. A potem powiedziała jej tylko: „Masz oddać do adopcji”. Sytuacja ją przerosła. Lena nawet nie ma pretensji… – Wróciłam szybko do Polski, pracowałam, jak długo mogłam. Nawet legalne zatrudnienie znalazłam, choć płatne niewiele, to przynajmniej z ubezpieczeniem. I byłam absolutnie pewna, że po porodzie rzeczywiście przekażę Józefa do adopcji. Jedyne, czego dla niego chciałam, to żeby miał kochających rodziców. Dobrą matkę i odpowiedzialnego ojca.

Świąteczny Józef

Była niedziela. Lena w Polsce szykowała się do wyjścia na nabożeństwo. Jest grekokatoliczką. Ale źle się poczuła, nie dała rady wyjść. – Położyłam się na łóżku, zasnęłam. Wtedy odeszły wody. Szybko pojechałam do szpitala. Miałam taki ciężki, długi poród…

Józek urodził się drobniutki i słabo płakał. Lena, doświadczona mama, pomyślała, że to przez trudy porodu. Zapytali, czy chce zobaczyć dziecko. Chciała. Położyli jej na brzuchu. Mały był… Malutki i śliczny. – Wtedy weszła położna i od progu powiedziała ostrym, nieprzyjemnym tonem: „A pani wie, że on chory jest? Zespół Downa prawdopodobnie ma. I jeszcze jakieś wady”. Płakałam dwie doby – opowiada Lena spokojnie. Wtedy już wiedziała: dziecka chorego oddać do adopcji nie jest w stanie. Kto je weźmie? Kto je pokocha? Większość par starających się o dzieci chciałaby „dostać” dziecko śliczne i bezproblemowe. Józek śliczny jest, ale ma również skośne oczy, krótkie ręce, a przed sobą trudną operację… – Wiedziałam, że nie mogę oddać go do adopcji. Że on jest dla mnie i ja muszę zrobić wszystko, by był szczęśliwy. I… nie wiedziałam, co dalej. Udało się umieścić Józka w ośrodku, w którym ma opiekę medyczną, a ja dojeżdżam i kocham go, przytulam, kołyszę. Do mojego domu, czyli maleńkiego pokoiku bez wygód, chorego dziecka nie wezmę. Dopiero po operacji, gdy będzie silniejszy. Więc czekam na tę operację jak na zbawienie, modlę się, by szybko jakoś się udało…

Co potem? Na to pytanie Lena nie umie odpowiedzieć. Jest młoda, silna. Życie jej nie złamało, to i chyba nie złamie. Matka Boska Nieustającej Pomocy zawsze przy niej, na medaliku i w sercu. – Tak myślę, że skoro Bóg dał życie Józkowi i go ocalił, to ja muszę o niego walczyć. Więc walczę. Jeśli zrobią mu operację i będzie udana, to będę chciała wychowywać go, pracować, znaleźć lepsze mieszkanie. Może uda się starsze dzieci tu sprowadzić? Mielibyśmy siebie. Pokochałyby Józka – niby mówi, ale też głośno prosi Boga, Lena. I płacze.

A w ośrodku Józek wcale nie płacze. Pielęgniarki mówią, że to „przez chorobę”. – A ja wiem swoje: przez miłość. On czuje, że jest kochany. 

Dostępne jest 8% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.