Bóg mnie skruszył na proch, Bóg mnie odbudował

publikacja 29.05.2017 15:40

Zwiedzałam szpital pełen dziecięcego cierpienia. Nie wiedziałam, że niedługo będzie tam leżał mój synek... - świadectwo czytelniczki.

Bóg mnie skruszył na proch, Bóg mnie odbudował HENRYK PRZONDZIONO /Foto Gość

Kobieta, która ma plan na życie. Sumiennie pracuje by osiągnąć to co było do „odhaczenia” na liście. Idzie jej całkiem nieźle – plan na 30-te urodziny zrealizowany w 100%. Mąż, dziecko, dom, samochód i stabilna praca, słowem standard klasy średniej osiągnięty. Niby nie ma się do czego przyczepić, a jednak wciąż czuć niedosyt, bo przecież nie można tak po prostu stanąć w miejscu i uznać , że to już!

I nie stanęłam. W pracy pojawił się nowy projekt - wyzwanie, które stało się elementem nowego planu. Prezes chciał stworzyć nowy produkt – olej roślinny, który będzie bezapelacyjnie zdrowy,
z najwyższej półki i nie będzie tu mowy o nabijaniu ludzi w butelkę naciąganymi obietnicami.

Olej ten miał posiadać idealną wskazaną dla człowieka proporcję kwasów omega 3, 6 i 9 – czyli tzw. złotą formułę.

Postanawiamy, że 1zł z każdej sprzedanej butelki trafi na konto Fundacji „O zdrowie dziecka” przy USD w Prokocimiu. Wszystko co działo się później jest historią tej samej kobiety skruszonej na proch i podniesionej z kolan przez Boskie miłosierdzie….

Sierpień 2015. Jadąc na spotkanie z jednym z Członków Zarządu Szpitala, nie spodziewałam się, że zobaczę sceny, które staną się moim udziałem za kilka miesięcy. Pan Bartłomiej w trakcie omawiania planów wsparcia Fundacji zabrał mnie na spacer po szpitalu. To co widziałam, nie było miłe dla moich oczu. Niby mogłam spodziewać się małych twarzyczek, bo to przecież szpital dziecięcy, ale jako matka zdrowego dziecka bardzo źle znosiłam widok chorych i cierpiących maluszków. W duszy dziękowałam Bogu, za to, że ściągają mnie tu wyłącznie sprawy zawodowe i prosiłam, żeby „zwiedzanie” nie trwało zbyt długo bo w tym miejscu zbyt dużo jest smutku i nieszczęścia.

Wrzesień 2015. Pojawia się wizja drugiego dziecka, jest pozytywny test ciążowy dużo planów. Mija kilka tygodni uniesienia. Radość nie trwa długo – ciąża zakończona niepowodzeniem. Dużo łez i tłumaczenie, że to nie ten czas i widocznie nie ta duszyczka.

Czerwiec 2016. Jest 5-cio miesięczny brzuszek – prezentuję go z dumą. Ogarniam sprawy bieżące, zamierzam zacząć odpoczywać i cieszyć się ciążą. Wszystko idzie jak po maśle, wyniki badań książkowe i z radością odczuwam każdy fikołek w moim brzuchu. Planujemy cesarskie cięcie, ze względu na cesarkę w poprzedniej ciąży. W weekend spotykamy się z przyjaciółmi bo czuję się wyjątkowo dobrze i chcę korzystać z ostatnich miesięcy swobody. Wśród gości obecna jest znajoma ze studiów, która kilka miesięcy wcześniej urodziła przedwcześnie bliźniaki. Wiem, że jedna z dziewczynek jest już bardzo długo w szpitalu, ale nie znajduję słów pocieszenia i otwarcie przyznaję, że podziwiam ją całym sercem, bo wiem, że ja takiego krzyża nie byłabym w stanie unieść. Nawet przez sekundę nie przychodzi mi przez myśl, że kilka tygodni później ta właśnie znajoma będzie dla mnie nieocenionym wsparciem, gdy mój synek zajmie inkubator obok jej córeczki.

28 czerwca 2016. Myślę sobie „kolka jelitowa – to musi być jakaś okropna kolka jelitowa”. Kilka chwil później krzyczę już tylko do męża żeby dzwonił po pogotowie. Nie wiem co się dzieje. To 26-ty tydzień ciąży, gdzie tam do 40-tego i do porodu, a przecież boli tak mocno w krzyżu i brzuch kurczy się twardy jak skała. Mama uświadamia mi, że to bóle parte co 2 minuty – rodzę z jakiegoś powodu. W karetce błagam Boga, żebyśmy zdążyli na czas do szpitala i udaje się. Lekarze badają mnie, kilkukrotnie robią USG, podają lek, wyciszają skurcze i mówią, że jest już bezpiecznie. Nazajutrz o 6.30 idę pod prysznic i czuję, że coś „pękło” w brzuchu i mocno boli. Wołam pielęgniarkę i słyszę, że mam się położyć i nie panikować bo to pewnie zwykły nerwoból, a ja mam po prostu niski próg tolerancji bólu. Kładę się, ale ból rozlewa się po całych plecach, brzuchu i staje się nie do zniesienia – coraz ciężej mi oddychać. Sekundy ciągną się potwornie, lekarz robi USG i pyta: „Czy wyraża Pani zgodę na przerwanie ciąży? Zanika tętno płodu”. Nie życzę żadnej matce by kiedykolwiek musiała odpowiadać na takie pytanie. Wiozą mnie na blok, a w głowie dudni mi wciąż „Pan jest moim Pasterzem…”

6.45, czyli niespełna 15 minut później na świat przychodzi nasz synek. Po wybudzeniu lekarze wyjaśniają, że na jajniku pękła mi cysta i doszło do krwotoku wewnętrznego. Tłumaczą, że Boska opatrzność nad nami czuwa, bo gdyby to samo wydarzyło się w domu, nie mielibyśmy szans. Pytam o syna i podchodzi inna lekarka. Nie dociera do mnie to, co mówi. Spokojnie stara się wyjaśnić, że syn jest w stanie krytycznym, bo straciłam bardzo dużo krwi i, że muszę wiedzieć, że może nie przeżyć. Nie potrafię myśleć. Proszę o chrzest dla małego. Nie wybraliśmy z mężem imienia, bo przecież było jeszcze tyle czasu, więc pierwsze imię jakie przyszło mi do głowy to Teodor. To imię, przy którym obstawała od początku nasza córka Helena.

Upieram się, że chcę go zobaczyć natychmiast i mąż zabiera mnie na wózku, na oddział intensywnej terapii. Teoś waży 980 gramów, jest spuchnięty i cały w krwiakach, podpięty do różnych aparatur, monitorów, w ustach tkwi rurka intubacyjna – oddycha za niego respirator, ale serduszko bije miarowo. Wsuwam rękę do inkubatora, a on łapie mnie za kciuk. Jego dłoń jest nie większa niż paznokieć na moim kciuku.

Od tej pory codziennie przez 3 tygodnie słyszymy, że stan synka jest bardzo ciężki, że ma szereg obciążeń, w tym wylewy II i III stopnia do mózgu, niedojrzałe płuca, drożny przewód tętniczy,
i, że niestety pojawiło się wodogłowie pokrwotoczne. Dwukrotnie nakłuto główkę synka by odciągnąć nadmiar płynu mózgowego i poinformowano nas , że stan jest stabilny, a ryzyko kolejnych wylewów już za nami.

21 lipca 2016. Neurochirurg po raz trzeci nakłuwa główkę Teodorka. Lekarze informują nas , że niestety po nakłuciu stan synka bardzo szybko się pogorszył, doszło do kolejnych wylewów i trzeba przewieźć go na operację do szpitala w Prokocimiu. Nazajutrz rano mały jest już na bloku operacyjnym. Po cichu liczymy, że to standardowa operacja założenia zastawki lub zbiornika Rickhama. Po operacji na chwilkę możemy zerknąć na Teosia. Nie ma zastawki, ani zbiornika za to z głowy wystaje drenaż zewnętrzny. Profesor, który operował Teodora podchodzi i wyjaśnia, że okazało się, że krwawienie było tak rozległe, że wymagało wykonania kraniotomii (otwarcia czaszki), i , że mamy małego Herkulesa i duże chody „u góry” skoro synek przeżył operację.

Serca nam pękają, gdy patrzymy na syna, który jest cały pokurczony, zwinięty kłębek, skóra zapada się na nim bo tyle kosztowała go operacja. Pytamy dlaczego nie prostuje nóżek i słyszymy, że być może to wynik uszkodzenia mózgu i niestety to się nie cofnie. Mamy nie zawracać sobie tym głowy bo nie wiadomo, czy syn przeżyje dobę.

Wychodzę z sali i pękam. Po raz pierwszy od porodu czuję, że jestem absolutnie bezradna i nic, ale to nic nie mogę zrobić. Całe swoje życie byłam nauczona nie odpuszczać i liczyć na siebie, ale tym razem Bóg skruszył mnie na proch i pokazał bardzo dobitnie jak niewiele zależy ode mnie. Muszę przyznać, że zawsze miałam się za osobę mocno wierzącą i choć nie jeden raz odchodziłam od Boga to zawsze wracałam. Ale teraz wiem, że łatwo jest kochać Boga i mówić, że jest dobry, gdy wszystko idzie po naszej myśli. Niestety z perspektywy czasu muszę przyznać, że prawdziwym sprawdzianem wiary jest cierpienie. Bo jak wytrwać przy Bogu, który krzywdzi taką małą istotkę?!?! Otóż, nie trzeba wytrwać przy Bogu – tego po prostu nie da się przetrwać bez Boga. Tego dnia postanowiliśmy zawierzyć naszego synka w całości Jezusowi i prosić jedynie o siłę do niesienia tego krzyża niezależnie od tego jaka będzie wola Pana.

Trzy dni później Teodor został przeniesiony na oddział intensywnej terapii noworodkowej, a my wraz z całą rodziną i przyjaciółmi tonęliśmy w modlitwie. Znajoma, której córeczka leżała tu od miesięcy, wyjaśniła mi wtedy, że nie chodzi o to, żeby się modlić trzęsąc się ze strachu, ale o to aby zaufać Jezusowi w całości, bo to właśnie ta chwila zaufania w sytuacji krytycznej oddaje Bogu po stokroć więcej, niż godziny spędzone na kolanach w roztargnionej modlitwie.

Tego dnia ordynator jak zawsze rozmawiał z rodzicami dzieci przebywającymi na oddziale. Gdy podszedł do nas zawahał się i poprosił nas do siebie do gabinetu. Nigdy nie zapomnę tego, co wtedy usłyszeliśmy. Ordynator podkreślił, że „syn jest tu dlatego, że chcemy o niego walczyć, ale muszę być z Państwem szczery […] syn jest w stanie krytycznym, nie klasyfikujemy standardowo wylewów w jego głowie, ponieważ taką sytuację nazywamy potocznie katastrofą mózgową […] nawet jeśli syn przeżyje, to jego stan końcowy może być, delikatnie mówiąc, mocno niezadowalający, jeśli Państwo mnie rozumieją.” Podziękowaliśmy z mężem za rozmowę i wstaliśmy do wyjścia. Ordynator stwierdził, że dość spokojnie to przyjmujemy i zapytał, czy na pewno zrozumieliśmy w jakim stanie jest nasze dziecko – odpowiedzieliśmy, że tak. Wychodząc wspomniałam tylko do męża, że oni mają medycynę, a my Boga. To rok Miłosierdzia Bożego i trzeba ufać, że stanie się ono też naszym udziałem, bo przecież gdyby Bóg chciał inaczej, nie sprowadziłby nas do szpitala dzień przed tragedią, z powodu przedwczesnych skurczów. W tym miejscu dodać należy, że imię Teodor, jak później przeczytaliśmy, z greckiego oznacza „dar Boga”.

Od tej pory Teodor konsekwentnie zadziwiał lekarzy mimo, że jego stan nadal był bardzo ciężki. Do września przeszedł jeszcze operację głowy i 2 operacje oczu, gdyż groziło mu odklejenie siatkówki i ślepota. Konsekwencją wylewów i rozległego uszkodzenia mózgu były m.in. drgawki, więc synowi wprowadzono leki przeciwpadaczkowe. Wodogłowie nie narastało i mieliśmy nadzieję obejść się bez kolejnej operacji. Z końcem września, gdy poczuliśmy, że możemy już złapać oddech, bo Teoś oddychał już sam, ładnie jadł i miał kontrolowane drgawki, Bóg po raz kolejny postanowił sprawdzić naszą wiarę. Helena, nasza córka, mimo wszystkich szczepień zachorowała na krztusiec. Lekarze bezwzględnie zabronili nam wchodzenia na oddział i odwiedzania syna, gdyż są bardzo małe szanse, że przeżyje taką infekcję, jeśli go zarazimy, nie wiedząc, że ją nosimy. Po tygodniu lekarz poinformował nas telefonicznie, że Teodor niestety ma katar i kaszle, ale wyniki badania pod kątem krztuśca będą dostępne dopiero za kilkanaście dni. W tym dniu zrozumiałam, że Bóg czasem też mówi „nie”, ale po raz kolejny zostawiliśmy wszystko w jego rękach.

Wyniki badań były negatywne, ale 3 tygodnie kwarantanny były dla nas jak wieczność. W międzyczasie z jakiegoś powodu powróciło wodogłowie, więc syna zakwalifikowano do kolejnej operacji – tym razem wstawienia zastawki komorowo-otrzewnowej, która w razie potrzeby odprowadzi z główki nadmiar płynu do brzucha.

21 października 2016. Z niedowierzaniem i strachem, ale szczęśliwi wieziemy synka do domu. Lekarze zapytani co możemy zrobić, aby wesprzeć rozwój mózgu synka i zminimalizować ryzyko napadów padaczkowych zalecili nam podawanie oleju bogatego w kwasy Omega 3 i Omega 6. O ironio – z tym nie będę miała problemów. Wsparcie, jakim obdarzyła nas rodzina, przyjaciele i moi przełożeni w firmie, było ogromne. Byliśmy zdeterminowani walczyć o jak najlepszy rozwój syna, ale coś było nadal nie tak. Synek nie uśmiechał się, był apatyczny i podsypiający. Walczyliśmy o każdy mililitr jedzenia, żeby dostawał dzienną porcję i jakoś się udawało. Zgodnie z zaleceniami podawaliśmy dużo mojego oleju – złota formuła o idealnej proporcji kwasów omega, ale stan synka nie dawał nam spokoju, gdyż ciemię było okropnie zapadnięte a syn z dnia na dzień w gorszej formie. Lekarze klepali nas po plecach i mówili, że wszystko jest dobrze i, że się doszukujemy. Gdy Teodor ostro wymiotował twierdzili, że to rotawirus i wysyłali nas na pediatrię. Nie odpuściliśmy i wykonaliśmy u syna badania prywatnie. Niestety nasze obawy potwierdziły się i stan zły syna wynikał z funkcji zastawki i przedrenowania komór mózgu, który trwał od jakiegoś czasu. Lekarz wyjaśnił mi, że syn przez ten czas był w bólu ze względu na zbyt niskie ciśnienie w głowie i stąd jego słaby stan kliniczny. W styczniu wymieniono zastawkę z średniociśnieniowej na wysokociśnieniową, która nie pozwala na odprowadzenie tak dużej ilości płynu. Stan syna diametralnie się poprawił, a tomografia wyglądała naprawdę obiecująco.

Niestety poprawa nie trwała długo, gdyż po kilku dniach syn wrócił do stanu poprzedniego. Ze względu na biegunki i wymioty od bardzo dawna nie mogliśmy podawać oleju. Gdy ponownie trafiliśmy do szpitala, po kilkunastu dniach badanie ujawniło przyczynę wymiotów. Dren, który powinien być w otrzewnej znajdował się w opłucnej. Prawie szklanka płynu mózgowego odprowadzona z główki spowodowała zapadnięcie się prawego płuca – operacja na cito.

I tym razem Bóg pokazał, jak nieogarnione są jego plany. W czasie operacji ordynator neurochirurgii zdecydował o ponownej wymianie zastawki u synka, gdyż poprzednia nadal odprowadzała zbyt dużo płynu. Zastawka, która została założona tym razem, jest jedną z najlepszych na rynku, a co najważniejsze, bez konieczności interwencji operacyjnej, pozwala stopniowo podnosić ciśnienie i z czasem uniezależnić pacjenta od niej.

Rezultaty operacji były niesamowite. Syn po raz pierwszy od urodzenia śmiał się w głos mimo bólu. Zrobił się kontaktowy i widać było gołym okiem, jak duży rozwój nastąpił. Niemniej jednak faktem jest, że kilka operacji mózgu i ponad półtora miesiąca w szpitalu bez podawania naszego oleju – złota formuła odbiły się na stanie neurologicznym Teodorka i niestety pojawiły się lekkie napady padaczkowe.

Na dzień dzisiejszy jesteśmy w trakcie konsultacji neurologicznych. Oczywiście powróciliśmy do podawania oleju jak tylko synek zaczął znów tolerować pełne karmienia i mamy nadzieję, że obejdzie się bez dodatkowego leku na padaczkę. Niemniej jednak mamy świadomość, że i tym razem Bóg może mieć inny plan, więc zawierzamy jego woli ufając, że ześle łaski, które pozwolą mierzyć się z codziennością niezależnie od tego jaka będzie Jego wola.

Nie odpuszczamy małemu, gdyż mimo 7 operacji nadal pokazuje nam, ile siły ma w sobie. Teodor widzi poprawnie, słyszy, a jego kłopoty kardiologiczne również odeszły w niepamięć. Staramy się zapewnić mu solidną rehabilitację, mimo że jest ona bardzo kosztowna i czasochłonna, gdyż wierzymy, że możemy naprawdę wiele osiągnąć.

Bóg każdego dnia przypomina nam, że to on jest Królem naszych spienionych fal i że tylko ufność wobec Niego może je pokonać więc zawierzamy wszystko Jego miłosierdziu.