Lepiej późno niż wcale

„Gość” się zlustrował.

Zasadniczą debatę lustracyjną mamy za sobą. Być może ostatnim jej aktem jest apel Rady Mediów Narodowych, aby odsunąć od wpływu w mediach publicznych byłych współpracowników peerelowskiej bezpieki. Dziennikarze w III RP uniknęli lustracji, choć kilka razy była o tym mowa.

W 2007 r. sprawa wydawała się przesądzona, kiedy znowelizowana została ustawa lustracyjna. Dziennikarze wszystkich mediów, a nie tylko szefowie mediów publicznych, jak było dotąd, mieli obowiązek złożenia oświadczeń lustracyjnych. Miały być one weryfikowane przez IPN. Nowelizacja wywołała ogromne protesty oraz bojkot wpływowych środowisk dziennikarskich. Wielu znanych dziennikarzy publicznie oświadczyło, że oświadczeń lustracyjnych nie złożą.

Warto więc w tym momencie przypomnieć, że redakcja „Gościa Niedzielnego” decyzją redaktora naczelnego ks. Marka Gancarczyka w komplecie wypełniła przepisy ustawy lustracyjnej. Oświadczenia wszystkich pracowników i współpracowników „Gościa”, poza ks. prof. Remigiuszem Sobańskim, który demonstracyjnie odmówił złożenia wymaganego prawem dokumentu, zostały przesłane do IPN.

Nie znam podobnego przypadku wśród innych redakcji katolickich. W każdym razie żadna się tym nie chwaliła. W sukurs przeciwnikom lustracji przyszedł Trybunał Konstytucyjny, który w orzeczeniu z maja 2007 r. przesądził, że dziennikarze zostali wyłączeni z lustracji.

Do pomysłu lustracji dziennikarzy powrócono, kiedy wiosną 2016 r. PiS zaczął przygotowywać tzw. dużą ustawę medialną, której jednak w końcu nie uchwalono.

Brak odpowiednich regulacji prawnych z pewnością utrudni lustrację środowiska dziennikarskiego, ale jej nie uniemożliwia. Od pewnego czasu IPN opublikował w Internecie swoje inwentarze archiwalne. Dość precyzyjnie one wskazują, w jakim charakterze dana osoba została zarejestrowana przez bezpiekę. Można więc sobie wyobrazić, że szefowie mediów publicznych zobowiążą swoich pracowników do tego, aby wystąpili do IPN z wnioskiem o informację na temat dotyczących ich materiałów. Takich oświadczeń wymagano w wielu niemieckich instytucjach publicznych, ale także korporacjach.

O tym, że takie działania mogą być skuteczne, nawet bez formalnych procedur lustracyjnych, świadczyć może niedawna dymisja wiceprezydenta Łodzi Ireneusza Jabłońskiego, kiedy okazało się, że w zbiorze zastrzeżonym IPN znajdują się dokumenty na temat jego współpracy z SB.

Oczywiście dzisiaj ten problem nie ma tak wielkiego znaczenia, jak w latach 90., kiedy kwiat reżimowego dziennikarstwa brylował w mediach publicznych oraz komercyjnych. Ale lepiej późno niż wcale.