Już wiadomo, po co nam był sojusz z San Escobar

Do wygrania było obsadzenie stanowisko o decyzyjności na poziomie słomianej kukły. Do przegrania wizerunek Polski. Rząd przegrał. 1:27. Tylko o co ta wojna?

Przed 2,5 roku, gdy po raz pierwszy Donalda Tuska wybrano na przewodniczącego Rady Europejskiej, jego przeciwnicy polityczni podkreślali, że to żadna funkcja i sprawujący ją kolejny van Rompuy - niezależnie kim by nie był - i tak żadnej realnej siły decyzyjnej mieć nie będzie. I w gruncie rzeczy mieli rację. W związku z tym rodzi się pytanie - co zmieniło się w tej funkcji, że obecnie PiS był gotów zaryzykować międzynarodową kompromitację polskiej dyplomacji, byle tylko nie dopuścić do reelekcji Tuska na to stanowisko. Otóż w samym urzędzie nic. I dziś, tak samo jak przed 2,5 laty, można by wybrać na stanowisko szefa RE słomianą kukłę z jednego z dawnych skeczów KMN i po prawdzie nikt nie zauważyłby różnicy.

Skoro nic nie zmieniło się w sile urzędu, a rząd rozpętał dyplomatyczną wojnę, którą z kretesem przegrał, to warto zadać sobie pytanie - co zmieniło się w ogóle? Ano, PiS doszedł do władzy.

Niektórzy zarzucają, że słaby spektakl z Jackiem Saryusz-Wolskim był jedynie wynikiem mściwego charakteru prezesa Kaczyńskiego. To jednak patrzenie płytkie, krótkowzroczne i niedoceniające kierownictwa PiS. Wydaje się, że problem leży gdzie indziej. Otóż Donald Tusk jest obecnie jedynym politykiem z obozu anty-PiS, który mógłby podjąć próbę zjednoczenia opozycji totalnej (w odróżnieniu od merytorycznej). Nie Ryszard-Madera Petru, nie Mateusz-Alimento Kijowski, nie Grzegorz-Zniszczę Cię Schetyna, ale Donald Tusk jest tym, który w jakikolwiek sposób jest w stanie zmobilizować elektorat, który w kolejnych latach mógłby zagrozić partii Jarosława Kaczyńskiego. W tym kontekście właśnie PiSowi opłaca się nawet srogo przegrać głosowanie na szczycie, bo pozwoli to przedstawiać w przyszłości Tuska jako kandydata niemieckiego, który chodzi na pasku rządu w Berlinie.

Tyle, jeśli chodzi o interes partyjny. Jest jednak jeszcze druga strona medalu - interes państwa. Czy można było wskazać kandydata lepszego? Szukającego drogi głębokiej reformy dla rozkładającej się w obecnej formie UE? Pewnie, że tak. Rzecz w tym, że trzeba to było robić pół roku wcześniej, a nie 5 dni przed szczytem. Lobbować za nim w poszczególnych stolicach, szukać poparcia, budować sojusze. A w razie niepowodzenia i niemożności zbudowania takiego sojuszu - odpuścić. Dlaczego? Bo kiedy jest już pewne, że sprawa jest przegrana, to do zachowania lub stracenia jest jeszcze jedno - twarz. Rząd postanowił, że jest gotów na to poświęcenie.

Tylko czy było warto? Nie, nie chodzi o poparcie Francji czy Niemiec. Na to wsparcie nie możemy liczyć od dawna. Znacznie większym ciosem jest to, że stanowiska Polski nie poparł nikt z Europy Środkowo-Wschodniej. Bo to pod znakiem zapytania stawia całą koncepcję polityki zagranicznej rządu opartej na Grupie Wyszehradzkiej i budowaniu wizerunku Polski jako lidera w regionie. Wczoraj okazało się, że to fikcja, Polski nie poparły nawet Węgry Orbana i bardzo trudno będzie teraz zmienić to wrażenie.

W tym kontekście znacznie bardziej zrozumiałe wydaje się nawiązywanie przez ministra spraw zagranicznych stosunków dyplomatycznych z nieistniejącym San Escobar. Oni przynajmniej nie zagłosują przeciwko światłym pomysłom rządu.