Nie odpuszczam!

Marcin Jakimowicz

|

GN 45/2016

publikacja 03.11.2016 00:00

– W tym ułożonym, stabilnym życiu przychodzi moment, który zrzuca ci z nóg ciepłe kapcie i wytrąca z ręki pilota. Dla mnie Zuzia jest wetknięciem palca w rany Chrystusa. Dotykam ich codziennie – opowiada Piotr Zworski, dziennikarz.

Piotr Zworski, dziennikarz radiowy i telewizyjny. Mieszka w Warszawie. Współautor książki „Męski dekalog” (2016). Piotr Zworski, dziennikarz radiowy i telewizyjny. Mieszka w Warszawie. Współautor książki „Męski dekalog” (2016).
Jakub Szymczuk /foto gość

To nieprawda, że faceci nie płaczą. Płaczą. Tyle że pod kołdrą. Gdy nikt nie widzi. Całymi nocami. Nie mówią o tym głośno, bo tak ich wychowano. Znają refren „Chłopaki nie płaczą” i starają się trzymać fason. Udają mocnych. Wiem coś o tym. Też udawałem.

Mam świadomość, że facet musi być mocny, odpowiedzialny, twardy, musi brać się z życiem za bary, ale z drugiej strony ma być wrażliwy. Te rzeczywistości się przenikają.

Nie wpadliśmy w rozpacz

Gdy urodziła się Zuzia, nie płakałem. Była, doskonale to pamiętam, niedziela. Dla człowieka rozpędzonego, żyjącego w świecie nieustannej dziennikarskiej gonitwy jej narodziny były trzęsieniem ziemi. Zmianą o 180 stopni.

Zuzia jest wcześniakiem. Urodziła się w 25. tygodniu ciąży. Dziś ma 9 lat. Jest dzieckiem leżącym. Nie widzi. Ma ogromne braki rozwojowe. Zdana jest jedynie na słuch i węch. Trzeba ją karmić przez gastrostomię, rurkę wprowadzoną do brzucha. Zuzia jest całkowicie zdana na innych. Bezradna. Od kilku miesięcy leży pod respiratorem. Właściwie umiera. Jedyny kontakt, jaki jej pozostał, to uśmiech. Nawet nie płacz. Już nie płacze. Uśmiecha się. Tak się porozumiewamy.

W dniu jej narodzin nie wpadliśmy w żadną czarną rozpacz. Żyliśmy nadzieją, że wszystko skończy się dobrze. Jest sporo takich wcześniaków, które dziś funkcjonują. Medycyna z roku na rok robi ogromne postępy. Dlaczego nie rozdzieraliśmy szat? Bo ludzie wokół nas okazali ogromne wsparcie. Szefowie, współpracownicy, rodzina.

Pierwsze odkrycie? Nie wszystko zależy ode mnie. Nie zaplanuję wszystkiego. Jestem słaby. Zależny od innych. Skończyłem studia, mam żonę, niezłą pracę, syna. Wszystko gra. Na pierwszy rzut oka. I nagle rodzi się chore dziecko. Uratowało nas to, że przed narodzinami Zuzi… myśmy się nawrócili.

W rozsypce

Nawróciliśmy się dlatego, że nasze małżeństwo było w rozsypce. Kryzys był gigantyczny, nie ma się co oszukiwać. Podjęliśmy z żoną desperacką decyzję. To miała być ostatnia deska ratunku. Postanowiliśmy ostatni raz o siebie zawalczyć. Albo jedziemy na rekolekcje, albo do dobrego psychologa. Pojechaliśmy na kurs Filip.

Kryzys w naszym małżeństwie spowodowany był przede wszystkim moim egoizmem. Niby byłem w małżeństwie, ale moje „ja” było na pierwszym miejscu. Nie byłem odpowiedzialny, rozleniwiłem się. Przestałem walczyć o relacje. Coś już osiągnąłem, miałem dom, pracę, pieniądze. Pomyślałem: „wystarczy” i zająłem się sobą.

Przyjaciel podsunął mi kurs Filip. Pojechaliśmy na weekend bez jakiejkolwiek nadziei i nie wierząc, że cokolwiek się tam stanie. W sobotę chcieliśmy spakować manatki i zwiewać. „To nie dla nas”. Byliśmy w tym bardzo zgodni. Ktoś nas zatrzymał: „Zostańcie do jutra. Dajcie sobie szansę. Pieniędzy nie zwracamy”. Solidny argument.

W niedzielny poranek był w programie punkt „oddanie życia Jezusowi”. W całkowitej wolności. Kto chce. Podeszliśmy do tego razem i to „oddanie życia Jezusowi”, jak się później okazało, nie było pustą deklaracją. Oddaliśmy je. A On je przejął. Widzę to po latach.

Jak zareagowali na to moi znajomi z branży? Nie usłyszałem nigdy złego słowa. Żadnego szyderstwa, drwin.

Anatomia upadku

Ostatnio odkrywam podobieństwo do biblijnego króla Dawida. Widzę w nim siebie. Jako młody chłopak był na maksa oddany Bogu. Wygrał z Goliatem, bo wiedział, że to nie jego wojna. Poszedł na Filistyna „w imię Pana zastępów”. Widzę siebie jako nastolatka. Też byłem gorliwy. Co niedzielę służyłem do Mszy św. Tyle że potem zacząłem układać życie po swojemu, chciałem wszystkiego spróbować. Skręciłem w bok i odpadłem od Kościoła na dziesięć lat.

Dotyka mnie bardzo biblijny fragment opowiadający o tym, dlaczego Dawid całkowicie się zatracił i zgrzeszył z Batszebą. Na początku roku, „gdy królowie zwykli wychodzić na wojnę”, Dawid pozostał w pałacu. Nie był w miejscu, w którym powinien być. Miał walczyć, a nie włóczyć się po domu. Miał zadanie do spełnienia.

To obraz człowieka w wieku średnim. Zbudował dom, posadził drzewo. Taka „mała stabilizacja”. Sława, pieniądze. Sukces. Wszystko, o czym marzy mężczyzna. Do pewnego momentu Dawid jeździł na wojny, „bo tak zwykli czynić królowie”. Ale pewnego dnia odpuścił. Wysłał swoich generałów, ale sam został domu. Powiedział: „Nie chce mi się”. Znasz to? „Nie chce mi się”. Każdy mężczyzna to przerabia. „Już się w życiu nawalczyłem. Siadam w fotelu. Odpuszczam. Co się będę męczył… Znam przyjemniejszy sposób spędzania czasu”. I w takiej chwili człowiek wychodzi na taras, spotyka Batszebę i odpada.

Wielu facetów odpuszcza. Dostrzegają Batszebę i myślą, że nagle ułożą sobie wszystko od nowa. Taka pokusa. „Zaczniemy od nowa”. Zamiast zmierzyć się z rzeczywistością, chcemy zostawić ją i rozpocząć wszystko od nowa. I często zaczynamy. Początkowo nawet z niezłym skutkiem. Tylko ktoś cierpi. Żona, dzieci. Albo nie uciekamy, ale pozostajemy w tym samym miejscu, tyle że zaczynamy żyć w tej swojej frustracji, w poczuciu złego wyboru, życiowej porażki, przegranej. Jesteśmy więźniami naszych wyborów, małżeństwa, pracy. Niewolnicy, którzy wprawdzie uśmiechają się, bo tak wypada, ale gdy wracają do domu…

„Kto stoi, niech baczy, by nie upadł” – słyszę często. Tyle że w Biblii czytam dosadniejsze wyznanie: „Komu się wydaje, że stoi…”. Wydaje ci się, że stoisz. Wydawało mi się (myślałem jak większość mężczyzn), że szczęście to dobra praca, przyzwoita wypłata, w miarę poukładana rodzina (nie mamy większych oczekiwań, wystarczy taka „średnia krajowa”), wakacje dwa razy do roku, samochód i dacza za miastem. I nagle masz to wszystko, wydaje ci się, że stoisz, i wtedy najmniejszy podmuch sprawia, że lądujesz na glebie. W tym ułożonym życiu przychodzi taki moment, który zrzuca nam z nóg ciepłe kapcie i wytrąca z ręki pilota.

Patelnią w łeb

Zaczyna się niegroźnie. Odpalamy telewizor i na ekranie pojawia się Batszeba. Głupiejemy. To jest jak walnięcie patelnią w łeb. W chwili gdy w moim życiu zabrakło wyzwań, zacząłem lecieć w dół. Mężczyzna musi mieć wyzwania, inaczej umiera. Wyzwaniem mojego życia jest Zuzia. Ona uratowała mnie, nasze małżeństwo. Jest moją bitwą, wyzwaniem.

Jej życie było niestabilne. Wciąż coś się działo. Spędzaliśmy mnóstwo czasu w szpitalach. Wiele tygodni kilka razy w roku. Tak, to było moje wyzwanie. Jestem poruszony tym, co zrobili dla nas inni. Kilka miesięcy temu Zuzia znów wylądowała w szpitalu, myśleliśmy, że umrze, bo wysiadły jej płuca. Wiesz, co usłyszałem od szefa? „Jeżeli chcesz wziąć wolne, to bez względu na urlopowe plany możesz to zrobić. Masz być teraz z rodziną”. Doświadczyliśmy wiele dobra od innych. W chwili gdy urodziła się Zuzia, ludzie, z którymi pracuję, wpadli na pomysł, że zajmą się Filipem. Zrzucili się i załatwili mojemu siedmioletniemu wtedy synowi półkolonie. Jeździł przez dwa tygodnie konno. Spał w domu, ale każdego dnia ktoś go zawoził. Był zajęty w najtrudniejszym dla naszej rodziny czasie. Niesamowite!

Czy krzyczałem do nieba? Nieraz. Jak Zuzia nie spała w nocy i trzeba było ją przez wiele godzin nosić, by mogła oddychać, wołałem: „Dlaczego się nade mną znęcasz?”. Czy otrzymywałem odpowiedź? Tak. Po czasie. Przez to, co się wydarzało. Widziałem owoce. Widziałem, że dzięki Zuzi łatwiej przechodzę kryzysy, które dotykają faceta koło czterdziestki. Ja – to naprawdę moje odczucie, a nie dorabianie na siłę ideologii do zastałej sytuacji – wierzę, że przez nią mówi sam Pan Bóg.

rany boskie

Gdy ktoś pyta, czy Pan Bóg jest dobry, odpowiadam: jest bardzo dobry. Na początku myślałem, że gdy zaproszę Go do swego życia, skończą się wszystkie problemy. Większość z nas tak myśli. Odetchnąłem, gdy uświadomiłem sobie, że On widzi wszystko. Jest poza czasem i przestrzenią. Naprawdę wie, co jest dla mnie dobre. Nie twierdzę, że niepełnosprawność Zuzi to prezent. Jestem daleki od takiego myślenia. Ale wierzę, że Bóg dopuścił taką sytuację, bo widział, że ostatecznie przyniesie ona dobre owoce. I przynosi. Dostrzegam je po 9 latach. Dzięki Zuzi jesteśmy dalej rodziną. Kochamy się. Przebaczamy sobie. I, paradoksalnie, jesteśmy dużo bardziej szczęśliwi niż 9 lat temu. Ileż kryzysów małżeńskich przezwyciężaliśmy dzięki Zuzi. Moja żona jest fantastyczną kobietą.

Bliski stał mi się święty Tomasz − ten facet od wkładania palców w rany Jezusa. Ten, który nie uwierzył, ale musiał dotknąć. Rozumiem go doskonale. Dla mnie Zuzia jest wetknięciem palca w rany Chrystusa. Wiem, wiem: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Ci, którzy uwierzyli na słowo, że można żyć według Ewangelii, naprawdę mają się dobrze. A ci, którzy nie uwierzyli, muszą czasem dotknąć palcem rany Chrystusa. Zuzia jest raną Chrystusa. Dotykam jej codziennie. I dzięki temu trwam w wierze. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.