Wyspy bez stresu

Szymon Babuchowski

|

GN 32/2016

publikacja 04.08.2016 00:00

„No stress”
– powtarzają na każdym kroku mieszkańcy Wysp Zielonego Przylądka. Mają przecież szerokie piaszczyste plaże, tawerny, w których przesiadują całymi dniami, i najpiękniejszą muzykę pod słońcem. Czego potrzeba więcej?

W salinach Pedra de Lume, położonych we wnętrzu krateru, koniecznie trzeba zażyć leczniczych kąpieli. W salinach Pedra de Lume, położonych we wnętrzu krateru, koniecznie trzeba zażyć leczniczych kąpieli.
szymon babuchowski /foto gość

Zokna samolotu wyspa Sal wygląda jak kupka piasku wrzucona w ocean. Surowy, rdzawo-piaskowy krajobraz kłuje w oczy, kiedy busikiem zmierzamy w stronę hotelu. Choć to Wyspy Zielonego Przylądka, zieleni tu jak na lekarstwo. Bo też nie obfitej roślinności zawdzięczają one swoje miano. Nazwa archipelagu, po portugalsku brzmiąca Cabo Verde, pochodzi od Przylądka Zielonego – jednego z najdalej wysuniętych na zachód miejsc w kontynentalnej Afryce. Dzieli nas od niego ponad 450 kilometrów.

Taniec przyprawiony smutkiem

Do XV w. Wyspy Zielonego Przylądka pozostawały bezludne. Odkryte w 1456 r. przez Alvise Cadamosto powoli zaczęły przyciągać osadników z Portugalii. Wkrótce stały się też stacją zaopatrzeniową dla okrętów i głównym centrum światowego handlu afrykańskimi niewolnikami. Część niewolników wykorzystywano do pracy na tutejszych plantacjach, innych kierowano do Brazylii, na Karaiby albo do Ameryki Północnej.

Dziś większość mieszkańców wysp stanowią Mulaci – potomkowie niewolników i portugalskich kolonistów, a więc ciemiężonych i ciemiężycieli. Czas zabliźnił rany. Zdobycie niepodległości w 1975 r. dokonało się bezkrwawo, jednak ślady po wiekach niewolnictwa pozostały. Jednym z nich jest niechęć Kabowerdeńczyków do zawierania małżeństw – spuścizna portugalskiego systemu prawnego, który zabraniał ślubów między wolnymi a niewolnikami. Obecnie tylko
20 proc. dorosłych obywateli Republiki Zielonego Przylądka decyduje się na małżeństwo. Pozostali żyją w nieformalnych związkach albo samotnie wychowują dzieci.

Trudna historia Cabo Verde jest jednak także źródłem piękna – szczególnie w muzyce, w której mieszają się wpływy europejskie, afrykańskie i brazylijskie. Kiedy wieczorem spaceruję po uliczkach Santa Maria, tawerny rozbrzmiewają tanecznymi rytmami, przyprawionymi szczyptą smutku, obecnego w melodiach i harmonii. Kabowerdeńczycy znają się na muzyce jak mało kto. Choć pod względem liczby mieszkańców archipelag plasuje się między Poznaniem a Gdańskiem, jego mieszkańcy osiągnęli w tej sztuce poziom, którego nie powstydziłoby się niejedno mocarstwo. To właśnie stąd, a konkretnie z wyspy São Vicente, pochodziła bosonoga diva Cesária Évora, nazywana „królową morny” – gatunku, który zrodził się na Wyspach Zielonego Przylądka. Ale wykonawców na światowym poziomie jest tu znacznie więcej: Mayra Andrade, Ceuzany, Lura – to tylko niektóre z nazwisk i pseudonimów wartych zapamiętania. A przecież pozostaje jeszcze całe mnóstwo anonimowych artystów, słyszanych na ulicach, w tawernach i kościołach. Piękny, pełen ludowej autentyczności śpiew podczas Mszy św. jest dla turysty przeżyciem, które na długo pozostaje w pamięci.

Poland?
Dzień dobri!

Archipelag Wysp Zielonego Przylądka tworzy 10 głównych wysp i 16 mniejszych. Każda z nich jest inna. Malowniczą Santo Antão, z zielonymi stokami na północy, cenią miłośnicy pieszych wędrówek. Fogo z kolei jest jednym wielkim wulkanem, w dodatku czynnym, którego ostatnia erupcja miała miejsce w 2014 roku. Trzy wioski zniknęły wówczas z powierzchni ziemi, jednak mieszkańcy powrócili, bo wulkaniczną glebę cechuje wyjątkowa żyzność. To właśnie na Fogo uprawia się najlepszą kawę na archipelagu.

Nasza wyspa, Sal słynie natomiast z przepięknych plaż. Rzeczywiście, czyściutki, jasny piasek, ciepły, turkusowy ocean i doskonałe warunki do uprawiania sportów wodnych zachęcają do plażowania. Nic dziwnego, że to właśnie w tym miejscu najbardziej rozwinęła się turystyka – raczkująca dopiero w pozostałej części kraju. Tam, gdzie pojawiają się turyści, kwitnie też handel pamiątkami: rzeźby, koraliki, laleczki, obrazki wykonywane przez lokalnych artystów – cieszą się sporym powodzeniem. Sprzedawcy zaczepiają nas codziennie, ale nie są tak nachalni jak np. w krajach arabskich. Zdarza się nawet, że ofiarują nam jakiś mały upominek, i nie ma przy tym obawy, by za chwilę żądali czegoś w zamian. – Portugal? Poland? Dzień dobri! – uśmiecha się jeden z nich, szczerząc białe zęby, świecące niemal w kontraście z czarną twarzą. – Jestem Baj-Baj, jutro są moje urodziny, więc dziś specjalne ceny. A to jest prezent dla ciebie – mówi, zawieszając koraliki na szyi mojej żony. – Przyjdź po plaży i wybierz coś z mojego stoiska. Tylko przyjdź na pewno. Obiecujesz?

Turystyka to szansa dla całej Republiki Zielonego Przylądka, w której nie ma zbyt wielu bogactw naturalnych. Główną gałęzią gospodarki pozostaje na razie rolnictwo, utrudnione przez suchy klimat. Dużą rolę odgrywa też rybołówstwo, jednak brak nowoczesnych technologii nie pozwala rybakom na wykorzystanie w pełni tutejszych możliwości. Mimo to życie toczy się tutaj wokół kolejnych połowów. W wiosce rybackiej Palmeira obserwujemy, jak złowienie wielkiej ryby przyciąga na brzeg tłum mężczyzn. Żywo dyskutują na temat połowu. W tym czasie inni przesiadują pod kioskiem z napojami, rozgrywając kolejną partię ouri – gry logicznej popularnej w Afryce. Za planszę służy deska z 12 dołkami, w których znajduje się 48 ziaren. Wygrywa ten, kto zgromadzi ich najwięcej.

Góra Lwa

Życie na Cabo Verde toczy się niespiesznie. „No stress” – powtarzają na każdym kroku tutejsi mieszkańcy. To powiedzenie stało się symbolem Wysp Zielonego Przylądka – znajdujemy je na kubeczkach, koszulkach i w szyldach wielu sklepów. Dla turystów jest zachętą do wypoczynku i synonimem autentycznej życzliwości Kabowerdeńczyków. Ale jest też druga strona medalu tego braku stresu. To gospodarczy marazm, w którym pogrążone jest państwo. Widać go, kiedy przejeżdża się obok tutejszych slumsów, z których wielu nie chce się wyprowadzać, bo musieliby płacić za media. Marazm znajduje też odbicie w ubogiej sieci dróg. Na Sal jest tylko jedna główna droga, łącząca miasto Espargos, położone w centrum, z południowym resortem Santa Maria. Można jeszcze odbić w bok do miejscowości Murdeira, skąd rozciąga się przepiękny widok na Monte Lao – Górę Lwa. Faktycznie wygląda ona jak leżący lew, zanurzony w wodach oceanu.

Podróż po reszcie wyspy to prawdziwy off-road, który zresztą też jest niemałą atrakcją. Warto zatrzymać się w regionie Terra Boa, by podziwiać niezwykłe fatamorgany, albo zajrzeć do skalnej szczeliny w Buracona (dosłownie: dziura). Uwięziona tam woda oceanu mieni się przy słonecznej pogodzie niebieskim kolorem, tworząc, jak mówią mieszkańcy, olho de Deus, czyli oko Boga. Trzeba też koniecznie zażyć kąpieli w leczniczych salinach Pedra de Lume, położonych we wnętrzu krateru (to właśnie złożom soli wyspa zawdzięcza swoją nazwę). Można tu położyć się na wodzie zupełnie tak jak w Morzu Martwym, gdyż zasolenie powoduje, że utrzymujemy się na powierzchni.

I to właściwie wszystko, co można zobaczyć na wyspie Sal, którą objeżdża się w kilka godzin. Mimo to warto tu przylecieć, żeby poczuć tutejszy „bezstresowy” klimat. A jeśli nie wystarcza nam plażowanie w miejscu, gdzie na rok przypada średnio aż 350 słonecznych dni, zawsze można wybrać się samolotem na którąś z sąsiednich wysp. Atrakcji z pewnością nie zabraknie. •

Dostępne jest 20% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.