W ciemno

Jacek Dziedzina

Brytyjczycy nie są przygotowani do tego referendum. Liderzy obu stron sporu nie wyjaśnili im, nad czym naprawdę głosują.

W ciemno

Korespondencja z Londynu

Gdyby pogodę minionej nocy w Londynie potraktować jako prognozę tego, co wydarzy się dzisiaj przy urnach, to Wyspy Brytyjskie czeka prawdziwa burza. I to niezależnie od tego, która opcja wygra. Tutejsze społeczeństwo w kwestii wyjścia lub pozostania w UE jest podzielone tak bardzo, jak w prawie żadnej innej sprawie od dekad. Burza po wygranej zwolenników Brexitu jest oczywista – i to w całej Europie. Możliwe, że taka burza zmęczonej Unii się przyda, ale skutki długofalowe też są trudne do przewidzenia. Jeśli wygrają zwolennicy status quo – będzie burza na samych Wyspach, bo zwolennicy opuszczenia Unii naprawdę uwierzyli, że to okazja, jaka długo może się nie powtórzyć.

Obie strony sporu sprawiają jednak wrażenie, że nie do końca rozumieją, za czym głosują. Ktoś powie, że taki już urok demokracji – masy zazwyczaj kierują się emocjami bardziej niż racjonalnymi argumentami. Zgadza się. Tyle że te masy mają swoich liderów. W przypadku zwykłych wyborów parlamentarnych – to jeszcze naturalne, że dominują emocje i prezencja (choć też lepiej by było, gdyby dominowały argumenty). Tutaj jednak liderzy powinni byli zrobić wszystko, by ich zwolennicy mieli szersze pojęcie o tym, jakie racje przemawiają zarówno za pozostaniem w UE, jak i za jej opuszczeniem.

Tymczasem z moich rozmów i lektury tutejszej prasy wynika, że każda ze stron ogranicza się do dość wąskiego zakresu problemów, często nieadekwatnych do kwestii „to be or not to be in EU”.

I tak zwolennicy Brexitu jak mantrę powtarzają głównie wyuczone regułki o problemie z imigrantami, o tym, że zalewa ich tania siła robocza, że tracą miejsca pracy, a zacne niegdyś dzielnice zamieniają się w imigranckie getta. I jest w tym tyle samo prawdy, co i nieprawdy. Po pierwsze, napływ imigrantów nie jest związany tylko z członkostwem w UE. Wielka Brytania od dekad jest przecież celem imigracji z krajów, które niegdyś były brytyjskimi koloniami. Wyjście z UE niczego tu nie zmieni. Po drugie, nawet gdyby coś zmienić miało, to jest to trochę zawracanie rzeki kijem. Społeczeństwo brytyjskie jest już na tyle multietniczne i multireligijne, że zamknięcie granic nie jest w stanie tego odkręcić. Po trzecie, rzekome zabieranie pracy przez nową imigrację, głównie z Polski, Czech, Litwy czy Rumunii, nie znajduje potwierdzenia w żadnych statystykach. Przeciwnie, wszystkie wskaźniki pokazują, że napływowi pracownicy wzmacniają brytyjską gospodarkę i – co równie ważne – pomagają budżetowi znieść wszystkie ciężary socjalne, z których korzystają przecież nie tylko imigranci.

Jeśli w tej antyimigranckiej retoryce jest coś prawdziwego, to fakt, że imigranci z niektórych kręgów kulturowych zawłaszczyli i urządzili wiele miast i dzielnic na swoją modłę. Tyle że tutaj winna jest naiwna ideologia multikulti, która była obowiązującą przez dekady doktryną. Jej błąd nie polega na otwartości na przybyszów, tylko na naiwnej wierze, że przybysze zintegrują się w sposób spontaniczny, bez żadnych wymogów ze strony państwa. Problem w tym, że zmiany w tej kwestii zależą głównie od zmiany myślenia brytyjskich elit, a nie od wyjścia z UE. I tego zwolennicy Brexitu chyba nie rozumieją. Nawet jeśli uwolnienie się od narzucanych kwot przyjmowania imigrantów oraz w ogóle od wolnego przepływu osób w jakimś stopniu powstrzymałoby napływ nowej imigracji, to bez reform wewnętrznych nie ma szans na zmianę polityki integracyjnej.

Z kolei zwolennicy pozostania w UE też zadziwiają naiwnością własnych argumentów. Nieustannie powtarzają frazesy o tym, że trzeba być otwartym na świat, że nie można się izolować, że Unia gwarantuje poszanowanie praw mniejszości itd., itp. Jakby nie widzieli i nie rozumieli, że dzisiejsza Unia wymaga głębokiej reformy, jeśli w ogóle ma przetrwać i być znaczącą siłą na arenie międzynarodowej. I że ochrona praw mniejszości to nie tylko wywieszanie tęczowych flag (nawet na wielu budynkach rządowych ciągle powiewają „tęczówki”), ale też pozostawienie wolności wyboru coraz bardziej zastraszanej nie tak znowu małej mniejszości katolickiej. Tak, tak. Wczoraj na przykład rozmawiałem z osobą, która organizuje zabawy weselne i boi się szerzej ogłaszać z działalnością, żeby uniknąć sytuacji, gdy zgłosi się do niego para homoseksualna, a on będzie musiał im odmówić. – Paru moich znajomych, mających podobną działalność, zbankrutowało, gdy organizacje gejowskie rozpętały po tym kampanię w ich wymierzoną – usłyszałem. To niezupełnie wątek na marginesie. Bo niektórzy zwolennicy pozostania w UE ciągle tę Unię traktują jako narzędzie do rozprawienia się z takimi „homofobicznymi pozostałościami” w społeczeństwie. I nie rozumieją, że to prosta droga nie tylko do rozpadu Unii, prędzej czy później, ale też do upadku własnej, brytyjskiej cywilizacji.

Podziały w kwestii Brexitu nie są oczywiście czarno-białe. Wczoraj pod budynkiem parlamentu, po dwóch stronach ulicy stały dwie osoby. Abdullahi jest Brytyjczykiem pochodzenia somalijskiego. Agitował na rzecz pozostania w UE. Mówił, że wyjście z Unii pozbawi pracy miliony ludzi. Po drugiej stronie Mary Gordon. To z dziada pradziada Angielka z Kent. Narzekała, że zamiast pięknych ogrodów powstają szeregowce, w których zamieszkają imigranci. I to już nie jest takie angielskie. Dla wielu i Abdullahi, i Mary są dowodem na prawdziwość tezy o podziale: imigranci kontra „prawdziwi Brytyjczycy”. Tyle tylko, że i Mary, i Abdullahi mają kumpli, z którymi pokłócili się o Brexit…

Dziś na Wyspach zdecydują emocje. A szkoda, bo to naprawdę historyczne referendum.