Zaciskał zęby i szedł dalej

Marcin Jakimowicz

publikacja 05.05.2016 06:00

O księdzu zwiewającym z szufladek i życiu na pełnej petardzie z Piotrem Żyłką rozmawia Marcin Jakimowicz.

Piotr Żyłka, redaktor portalu DEON.pl, wraz z ks. Janem Kaczkowskim napisał książkę „Życie na pełnej petardzie”. Laureat Nagrody Dziennikarskiej „Ślad” im. Biskupa Jana Chrapka. Autor facebookowego profilu papieża Franciszka Piotr Żyłka, redaktor portalu DEON.pl, wraz z ks. Janem Kaczkowskim napisał książkę „Życie na pełnej petardzie”. Laureat Nagrody Dziennikarskiej „Ślad” im. Biskupa Jana Chrapka. Autor facebookowego profilu papieża Franciszka
Roman Koszowski /Foto Gość

Marcin Jakimowicz: Co takiego było w ks. Kaczkowskim, że wszyscy po nim płaczą? Od lewa do prawa?

Piotr Żyłka: Rzeczywiście płaczą po nim „wszyscy”. Nie tylko ludzie o pewnej kościelnej wrażliwości, konserwatywni czy ci „do przodu”. Widzę, co się dzieje na Twitterze czy Facebooku. Wspominają go i ludzie lewicy, i ludzie zakochani w Mszy trydenckiej. Spory rozstrzał. Od Cezarego Gmyza i Tomasza Terlikowskiego po dziennikarzy zupełnie z Kościołem niezwiązanych. Co w nim takiego było? Jan próbował szukać człowieka. Tak najkrócej można powiedzieć. Był postacią bardzo nieoczywistą. Z jednej strony chłopakiem wychowanym, jak sam mówił, w bardzo liberalnej rodzinie, z drugiej – kapłanem zafascynowanym tradycyjną liturgią. Ta jego złożoność powodowała, że wymykał się z szufladek. Reakcja na jego śmierć pokazuje, że nie da się go włożyć w żadne nasze schematy i podziały. Jego „celebryckość”, czyli choroba, bardzo zbliżała go do ludzi. Każdy, myślę, „nakładał” ją sobie na swoje trudne doświadczenia.

Mówi się, że mężczyzna nie choruje, ale walczy o życie. A on? Opowiadał o chorobie jako o czymś normalnym, oczywistym. Nie histeryzował, nie przyjmował roli biednego misia. Skąd brał siłę?

Zabrzmi to bardzo grzecznie i pobożnie, ale prawdziwie: pytałem go o to wiele razy i zawsze odpowiadał: „Źródłem jest dla mnie Eucharystia”. Jego główną misją kapłańską było mówienie na lewo i na prawo, że Eucharystia jest absolutnym centrum wszystkiego. Gdyby nie ona – opowiadał – nie byłoby żadnego życia na pełnej petardzie.

Młody rozpędzony dziennikarz słyszy słowa: „chemia”, „rak”, „onkologia”. Nie przerażały Cię te zakazane w mediach słowa? Nie burzyły Twego świata?

Burzyły. Początkowo, gdy tylko go poznałem, nosiłem w sobie bunt. Wynikał z tego, że Jan nie oczekiwał dla siebie cudu. Często o tym rozmawialiśmy. I prywatnie, i w przestrzeni publicznej. Nie czekał na cud. Nie chciał wymuszać niczego na Panu Bogu. To mnie irytowało; dlaczego nie otworzy się na maksa na interwencję z góry? Dziś widzę, że to była pokora. Mówił o „pełzającym cudzie”, o tym, że i tak już długo żyje. W czasie spotkań pobożne kobieciny przynosiły mu wody z różnych cudownych źródełek. Jak reagował? Czasem pobłażliwym uśmiechem, a pod koniec zdenerwowaniem. W pewnym momencie miał już tego dosyć. Im dłużej go poznawałem, tym wyraźniej widziałem, że on sam ewoluował. Modlił się o to, by żyć jak najdłużej.

Widziałeś go w chwili bezradności, takiej słabości, która zupełnie podcięła mu skrzydła?

Nie. Nie widziałem nigdy, by fizyczność przytłoczyła go do ziemi. Z zaciśniętymi z bólu zębami jeszcze gadał z ludźmi, pocieszał ich. Jeździliśmy na mnóstwo spotkań autorskich. Czasem budziliśmy się i widziałem, że już nie ma siły wstać. Ale zaciskał zęby i szedł dalej. Nie zatrzymywał się. Od poniedziałku do piątku był szefem hospicjum w Pucku, w weekendy ruszał z kazaniami i konferencjami, by zbierać pieniądze na tę instytucję. Raz widziałem, że coś pękło, rozkleił się, emocjonalnie „poleciał”. W Zurychu, gdzie pracowaliśmy nad książką, w pewnym momencie, gdy jego tata wyszedł na spacer, zaczął opowiadać o swych najbliższych, o rodzinie. Zastanawiał się, jak sobie poradzą, gdy go zabraknie. Wtedy rozkleił się całkowicie. Nawet w takiej sytuacji nie myślał o sobie, ale o innych!

Pytałeś go, skąd się wzięła choroba? Co odpowiadał?

Nie winił za nią Boga. Nigdy Go nie oskarżał. W programie Tomasza Lisa powiedział: „to nie jest tak, że Bóg widzi twoją krzywą gębę i mówi: to tobie dam raka”. Nie! On był bioetykiem, siedział na co dzień w medycynie i wyjaśniał, że choroba nie jest karą. Jesteśmy „zjawiskiem biologicznym” i takie rzeczy się zdarzają. Są wynikiem pewnych procesów. I tyle. Nie dorabiał do nich na siłę ideologii.

Ostatnim słowem księdza – opowiada jego ojciec – było „miłosierdzie”. Nieustannie mówił o tym, że Bóg kocha grzesznika. To niezbyt popularna teza.

To prawda. Bo zakłada ona, że centrum dowodzenia nie jest w nas, ale gdzie indziej. Że nie mamy na coś zasługiwać, ale wszystko zostało nam dane. Nie jest łatwo przyjąć orędzie miłosierdzia.

Spodziewałeś się, że wasza książka stanie się bestsellerem i trafi pod strzechy?

Pamiętam jedną scenę. Staliśmy na balkonie w Zurychu i zastanawialiśmy się, co z tej książki wyjdzie. Jan powiedział: „Super, gdyby udało się dotrzeć z tą książką do ludzi niewierzących”. Bardzo mu na tym zależało.

Jak reagowali na niego ludzie spoza Kościoła?

Znali go z mediów, więc wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Widzieli, że nie będzie ich punktował, oceniał. Podchodzili do niego z szacunkiem. Wczoraj rozmawiałem z Antkiem Pawlickim – aktorem, który zrobił film dokumentalny z Janem. Opowiadał, że gdy Jan przychodził znienacka na plan filmowy, aktorzy byli spłoszeni, zaskoczeni. Wycofywali się, pytali: „Co to jest? Ksiądz na planie?”. Kończyło się często intymnymi rozmowami czy spowiedziami.

Kiedyś na Woodstocku do spoconych chłopaków z dredami mówił: macie w sobie tęsknotę za mistyką, pierwiastek nadprzyrodzoności. Pielęgnujcie to.

Przecież on jechał na Woodstock nie po to, by zdobyć popularność i usłyszeć gromkie brawa, ale by spotkać się z młodymi. On wiedział (wiem, że zabrzmi to paradoksalnie), że wśród tych ludzi mogą być przyszli księża. Naprawdę w to wierzył. Przecież jego nawrócenie rozpoczęło się tak, że wyszedł po imprezie skacowany i w konfesjonale trafił na sensownego spowiednika. Tak zaczęła się jego wielka przygoda z Bogiem. Pomyślał: „Czemu spotkanie Kaczkowskiego w sutannie nie mogłoby być takim impulsem dla jakiegoś zbuntowanego młodego człowieka?”. Mówił często, że jeśli chcemy na tym świecie zrobić coś dobrego, musimy współpracować z ludźmi inaczej myślącymi. Robić coś razem. Jak mantrę powtarzał: „Kościół nie ma monopolu na dobro. Możemy wiele nauczyć się od ludzi spoza Kościoła”. Wiem, brzmiało to dla wielu niepokojąco.

Był antyklerykalny, wytykał grzechy Kościoła, a jednocześnie bardzo ten Kościół kochał.

Kochał. Naprawdę. Gdy wpadliśmy na pomysł, by zrobić tę książkę, pierwszy roboczy tytuł brzmiał: „Wkurzeni na Kościół, kochamy Kościół”. {BODY:BBC}(śmiech){/BODY:BBC} Bardzo kochał Kościół, mimo że widział jego ogromną biedę, małostkowość i dostawał z różnych stron po głowie. Nieustannie podkreślał, że bez miłości nie wytrzymałby w Kościele, że może ten kościół przez małe „k” jest często skostniały, odpychający, raniący, ale Duch Święty się przez te skostniałe struktury przebija.

W łódzkim duszpasterstwie dominikanów powtarzał: nie szemrajcie na Kościół. Nie szemrajcie.

Często to mówił. A przecież mógł powiedzieć o tej wspólnocie wiele złego. Jeśli wyrażał coś mocno i dosadnie, to nigdy w ramach rewanżu, by się komuś odgryźć, ale po to, by zareagować na grzech, krzywdę, zło.

Bardzo się odsłaniał. Nie bał się pokazywać swojej słabości. I ludzie to doceniali.

Nie chował się w pancerzu. Nie udawał silnego. Jeden z największych dramatów współczesnego człowieka polega na tym, że nie chcemy pokazać przed samymi sobą czy Panem Bogiem, jacy naprawdę jesteśmy. Zakładamy maski. A Jan, wykończony przez raka, już nie kalkulował. Pokazywał siebie prawdziwego.

Często żartował?

Bardzo. Miał specyficzne poczucie humoru, rozbrajał mnie nim. Było w tym sporo autoironii. Jedna sytuacja: siedzimy sobie kiedyś po jednym ze spotkań z czytelnikami. Podpisujemy książki. Najczęściej Jan robił to tak, że podpisywał się imieniem i nazwiskiem, pisał błogosławieństwo, ewentualnie jeszcze kilka słów. Tego dnia zauważyłem, że co jakiś czas podpisując książkę, wykonuje jakiś dziwny ruch ręką i rysuje jakieś dziwne szlaczki. „O co chodzi? – pomyślałem z ciekawością. – Co robisz?”. „Jak to co? Jesteś kawalerem? Jesteś. No więc postanowiłem, że wezmę sprawy w swoje ręce. Jak podchodzi po podpis jakaś piękna dziewczyna, która na pierwszy rzut oka wygląda na dobrą kandydatkę, to jej zakreślam twoje nazwisko i piszę, żeby się z tobą skontaktowała” – odparł z szelmowskim uśmieszkiem.

Zmarł niedawno. Ludzie na Facebooku pisali: „mamy swojego świętego”. Modliłeś się już za jego wstawiennictwem?

Rozmawiałem z nim. Tak lepiej powiedzieć. Dwukrotnie wieczorem, gdy wracałem do domu padnięty po całodniowym opowiadaniu o Janie, siadałem i zaczynałem do niego mówić. I od razu gęba mi się uśmiechała

Sam przed śmiercią powiedział: „Będę robił, co tylko możliwe, by być jak najbliżej was.

Jeśli Pan Bóg pozwoli”. Z niewieloma księżmi miałem tak bliski kontakt, więc siadam i gadam sobie z nim. Wiem, jak mógłby zareagować, co mógłby odpowiedzieć, z czego się pośmiać. Siadamy i gadamy Zmarł w drugi dzień Wielkanocy. Zobacz, na kiedy wyznaczono jego pogrzeb. Na prima aprilis. Tylko on mógł sobie coś takiego wykombinować...

TAGI: