Ostatnie słowo

02.05.2016 06:00 GOSC.PL

publikacja 02.05.2016 06:00

O porażonym cierpieniem filozofie, który przylgnął do Bożego miłosierdzia, z Kazimierzem Tischnerem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Kazimierz Tischner Kazimierz Tischner
ur. 1946 r., z wykształcenia zootechnik. Młodszy o 15 lat brat ks. Józefa Tischnera. Od lat organizuje spotkania, akcje, rekolekcje wokół nauczania autora „Etyki Solidarności”. Mieszka w Łopusznej
zdjęcia henryk przondziono /foto gość

Marcin Jakimowicz: 10 sierpnia 1997 roku jak przez niemal 20 lat odprawił Mszę św. na Turbaczu. Tryskał humorem. Schodząc do Łopusznej, rzucił do Ciebie: „Tak dobrze wyszło, jakby to ostatnia Msza miała być”. Zabrzmiało groźnie?

Kazimierz Tischner: Nie. Nikt nawet nie przypuszczał, że to może być prawda, że to ostatnia Msza na Turbaczu. Jemu chodziło o coś innego. Można to było wyczuć w jego kazaniu. Przedłużył je. Długo tłumaczył niektóre zawiłości, których górale nie rozumieli. Widziałem, że dobijało go to, że te Msze pod Turbaczem skomercjalizowały się. On chciał, by były, jak mówił, „bliżej Boga, bliżej źródła”. A tu pojawiły się jakieś stragany, handel, jakieś polityczne, partyjne gierki. Pod spotkania ludzi gór zaczęły podpinać się osoby, które chciały zbić na tym kapitał. To go smuciło. Góry nie tego potrzebowały… W drodze powrotnej powiedział – pamiętam – „Schodzimy na dół”.

Zabrzmiało jak metafora.

Tak. Jak metafora.

Jak przyjął pierwsze diagnozy lekarskie? Załamał się?

Nie. Absolutnie nie. U niego tego nie było. Nawet na końcu. Ludzie porównywali jego cierpienia do umierania Jan Pawła II. Oni umierali tak, jak żyli. Jeśli przychodziłeś do Józia i zaczynałeś: „Oj, jak ty cierpisz, jak bardzo cię boli!”, bardzo się irytował. Denerwował się. Zmieniał temat.

Mówił swym chrypliwym głosem, że rurka, którą go karmiono, jest po to, by siadały na niej gołębie. Albo że to końcówka rurociągu „Przyjaźń”. Nie chciał być w centrum zainteresowania. Gdy siedział na swym łóżku i widział, że nikt go nie obserwuje, łapał się za głowę. Ból rozsadzał mu czaszkę. Ale gdy tylko zorientował się, że ktoś może to zobaczyć, od razu zmieniał postawę. Nie chciał, by się o niego martwić. To paradoks: on sam pocieszał tych, którzy przychodzili go pocieszyć! Nie chciał zarażać rodziny swoim bólem. A był to czas, gdy morfina już nie działała. Nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że można tak cierpieć i tak to skrywać. Najmocniej cierpiał, gdy była zmiana pogody.

Co na Podhalu jest normą…

Tak. Przyjmował wszystkich, ale dobrze wiedział, kto „zanudza”, a kto nie. Obserwowałem to z boku. Nie rozstawał się z „Dzienniczkiem” s. Faustyny. Pisał małą książeczkę o Bożym miłosierdziu. Szedł na górę, czytał, przysypiał z bólu, czytał, przychodził ból, kładł go na łopatki, budził się, wstawał, pisał. On tę książkę przeżył na własnej skórze. To było zwieńczenie jego wszystkich książek. Ostatnie słowo. Najważniejsze.

Najbardziej porażająca opowieść z tego czasu: Nie mógł już mówić. Gestem przywołał Jarosława Gowina i wręczył mu karteczkę: „Nie uszlachetnia”.

To było niesamowite spotkanie. Mam to nagrane. „Cierpienie nie uszlachetnia” – pisał schorowany. „Cierpienie nie zbawia. Zawsze zbawia Bóg, miłość, miłosierdzie. Cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”. Co robi cierpienie? Niszczy! To mocne słowa. On podkreślał – dźwiga cię tylko miłosierdzie, nadzieja.

W „Myśleniu według wartości” pisał, że „cierpienie odziera człowieka ze wszelkich masek i odsłania go takim, jakim jest”. Został przez to doświadczenie przeczołgany.

Ten nowotwór wykańczał go powoli. Myśmy w duchu czekali już na koniec, wiedzieliśmy, że to kres. Można było nawet powiedzieć: „Panie Boże, daj już spokój!”. Zobacz, co napisał w czasie choroby. O tu, na tej kartce: „Więc niech mnie grzebią w Łopusznej na cmentarzu między ludźmi, a nie szukają miejsca przy kościele. Bez przemówień. Na drugi dzień zrobią akademię i zanudzą towarzystwo”. (śmiech) Cały on!

W jaki sposób opowiadał góralom o miłosierdziu? Chyba łatwiej mówić wam o sprawiedliwości…

Opowiadał, że z miłosierdzia rodzi się sprawiedliwość. Nigdy odwrotnie. Ze sprawiedliwości nie zrodzi się miłosierdzie.

Słuchali takich słów?

Słuchali. On kiedyś powiedział, że górale to lepiej grzeszą niż inni, bo przynajmniej z takim smakiem. (śmiech) Był bardzo normalnym człowiekiem: przystanął, pogadał, popytał, co słychać. Przyszedł kiedyś do niego do spowiedzi góral. Trochę pijany. Józek mówi: „Słuchaj, Stasek, przyjdź lepiej jutro”, a ten odparował: „Ale proszę księdza, jutro to już ni byda mioł takiego zalu za grzechy jak dziś”. (śmiech) A poważnie: miłosierdzie stało się słowem kluczem, najważniejszym jego przesłaniem. Miłosierdzie to litera serca, a sprawiedliwość – litera prawa.

Profesor filozofii stał się bezradny jak dziecko. Nie upokarzało go to?

Tak. Był jak dziecko. Zdziecinniał. Może chciał się załapać na program 500 plus? (śmiech) Przy życiu trzymało go poczucie humoru. Stał się bezradny, zależny od innych. „Tak widocznie miało być” – tak do tego podszedł. Najbardziej bolało go to, że wtedy, gdy odebrano mu głos, nasiliły się ataki na jego osobę. Nie dał rady odpisywać…

I wtedy 8 czerwca 1997 roku podczas pielgrzymki Jana Pawła II do kraju usłyszał: „Józku, latałem nad twoją bacówką”.

Papież dostrzegł Józia w ciasnym szpalerze ludzi stłoczonych w kościele. On podszedł do niego, przebił się przez grupę wiernych. Musiał go spotkać. Pisali do siebie przez cały czas. To była bardzo bogata korespondencja. W czasie ostatniego spotkania na Wawelu Józek siedział w kącie, z boku. A papież go tam odnalazł i powiedział głośno: „Józku, latałem nad twoją bacówką”. Bardzo go to podniosło… Byli sobie bliscy. Trafiłem do Watykanu z grupą Podhalan. Podszedłem do Jana Paweł II, a ks. Stanisław Dziwisz powiedział: „To brat ks. Tischnera”. Ja uklęknąłem, a papież położył mi rękę na ramieniu i bardzo długo się modlił. Czułem, że modlił się za brata. Że są ze sobą bardzo związani…

Autor „Filozofii po góralsku” przylgnął do Koronki do Bożego Miłosierdzia.

Słyszeliśmy, jak szeptał „Ufam Tobie”. Nie rozstawał się z obrazkiem Jezusa Miłosiernego. Ten wizerunek towarzyszył Józiowi w chwilach najtrudniejszych zmagań z chorobą. Wędrował po szpitalach, po klinikach, mieszkaniach. Stał u niego na szafce nocnej, przy szpitalnym łóżku. Józio wszędzie brał go ze sobą. Musiał dawać mu siłę w ostatnich godzinach, skoro był dla niego tak ważny. Trafił ostatecznie do jego trumny. Przykryta trumna. Ktoś położył na niej kapelusz góralski z piórkiem. Symbol wolności. Ślebody. Pamiętam dzień pogrzebu. Jedziemy kawalkadą z Krakowa. Do Łopusznej. Jest piękna pogoda. Nagle w Skomielnej Białej pojawia się czarna chmura. Deszcz. Zagrzmiało. I koniec. Jedziemy dalej. Dla mnie był to jeden z dowodów na świętych obcowanie. Potem doświadczyłem mnóstwa takich historii.

Tischner nie rozstawał się z „Dzienniczkiem”. Nie przeszkadzał mu prosty język Faustyny?

A co go miało drażnić? Przecież on sam głosił wiele „małych kazań” dla dzieci. Ile razy on mówił do maluchów bardzo prostym językiem! Był dla mnie trochę jak ojciec: między nami było 15 lat różnicy. To on przynosił mi „Koziołka Matołka”, Makuszyńskiego, Tetmajera. Mówił: „Masz, Kaziu, czytaj!”. Wychowywałem się przy nim. Teraz to widzę. Dlatego gdy zmarł, poczułem się osierocony. Niezwykle ważny był dla mnie ostatni gest, gdy mi napisał, żebym wziął sobie jego regionalny strój i…

… przejął pałeczkę?

Tak. Pociągnął dalej tę sztafetę. To był testament. Umarł, została pustka. Ale wiedziałem, że nie można tego tak zostawić. Trzeba kontynuować dzieło. Nie znam się na filozofii, są od tego inni. Robię to, na czym się znam. Ludzie chcieli zbudować pomnik, były już nawet na to pieniądze. Nie zgodziliśmy się na to. Po co? Mamy dziś 39 żywych pomników: szkół imienia Tischnera! Po co mi pomnik, po którym łażą ptaki?

„Wiara Faustyny – pisał Tischner przed śmiercią – jest wyzwaniem dla współczesnego człowieka. Jest on pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z »Dzienniczka« płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia”.

Tak pisał. Nie chcę tłumaczyć tych słów. Bronią się same. On zabrał je do grobu. Ja mogę powiedzieć tylko o tym, co widziałem. Widziałem, że chciał iść do domu opieki, by tylko nie być dla nas problemem. – Co ty opowiadasz! – zdenerwowaliśmy się. – Nigdzie nie pójdziesz – mówiliśmy. Później napisał, że nie przypuszczał, że ma tak kochaną rodzinę. Często powtarzał słowo „moje”, „moja”. Moja mama, mój dom, moja rodzina, mój Kościół, moja ojczyzna. Powtarzał to w nieskończoność! Napisał mi krótko: „Jeżeli robisz coś dobrze, rób tak dalej”. Czy to nie genialne?

TAGI: