Zapomniana wojna

Jerzy Szygiel

|

GN 15/2016

publikacja 07.04.2016 00:00

Po roku saudyjskich bombardowań Jemen stał się upadłym państwem. Tu Al-kaida i ISIS wyrosły na czołowe siły polityczne.

Domy w Sanie (Jemen) zbombardowane przez lotnictwo Arabii Saudyjskiej Domy w Sanie (Jemen) zbombardowane przez lotnictwo Arabii Saudyjskiej
YAHYA ARHAB /epa/pap

W październiku zeszłego roku premier Francji Manuel Valls wrócił z Rijadu bardzo zadowolony. Francji udało się sprzedać Arabii Saudyjskiej masę nowoczesnej broni za prawie 10 mld dolarów (wliczając w to również opcje przewidziane na najbliższe lata) i zapewnić sobie przyszłe saudyjskie inwestycje w wysokości 50 miliardów. Uśmiech zniknął z jego twarzy, kiedy w Paryżu padło „niegrzeczne” dziennikarskie pytanie: „Czy to przyzwoite cieszyć się tak z kontraktów z krajem, który w Jemenie za pomocą naszej broni bombarduje cywilów – mężczyzn, kobiety i dzieci albo skazuje na publiczne ścięcie 20-letniego opozycjonistę?”. „A czy to nieprzyzwoite walczyć o naszą gospodarkę, przemysł, miejsca pracy?” – odpowiedział pytaniem nieco zmieszany premier, sugerując następnie, że chodzi o „Realpolitik”, nie tylko pod względem gospodarczym, ale i politycznym, gdyż „Francja dzieli z Arabią Saudyjską pewne wizje strategiczne, szczególnie w Syrii”.

Jednak wyraźna różnica między wojną w Syrii a konfliktem w Jemenie jest taka, że o wojnie w Syrii słyszymy cały czas, a o konflikcie w Jemenie bardzo rzadko. To też jest skutek „Realpolitik”, tak jak ją rozumieją Francja, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. Poza tym Arabia Saudyjska nie ma się czym chwalić: interwencja w Jemenie, która miała trwać „najwyżej miesiąc”, po roku przynosi rezultaty odwrotne do oficjalnie zamierzonych.

Zamach stanu

Arabia Saudyjska ma więcej brytyjskich samolotów bojowych niż Wielka Brytania. Jest najbogatszym państwem arabskim na naszej planecie, a wydała wojnę najbiedniejszemu krajowi arabskiemu. Jej przewaga w uzbrojeniu jest tak gigantyczna, że wiara w „najwyżej miesiąc” wydawała się uzasadniona. Tym bardziej, że kiedy 25 marca ubiegłego roku rodzina Saudów ogłaszała początek interwencji, z dumą dodała, że stoi na czele zbrojnej koalicji 11 arabskich państw sunnickich, które mają ten sam cel polityczny – chodziło o „przywrócenie legalności” w Jemenie. Konkretnie – o przywrócenie do władzy obalonego w lutym zeszłego roku prezydenta Mansura Hadiego. Prawdę mówiąc, legalność tego prezydenta jest dyskusyjna. Był to niemal otwarcie kandydat Saudów, który stanął na czele Jemenu dzięki korupcji politycznej, tj. dzięki saudyjskim pieniądzom. Kraj już wtedy był faktycznie podzielony – całą jego wschodnią częścią władała Al-Kaida Półwyspu Arabskiego (AKPA), ta sama, która w styczniu 2015 r. zorganizowała zamach na redakcję „Charlie Hebdo” w Paryżu.

Na zachodzie i północy kraju, zamieszkanego w większości przez szyitów, Hadi zaczął dość szybko uchodzić za cichego stronnika AKPA, dowodzonej zresztą przez Saudyjczyków, którzy uciekli ze swego kraju (sam prezydent też jest sunnitą). Armia jemeńska nie robiła nic przeciw islamistom, a amerykańskie punktowe bombardowania z dronów i samolotów raczej wzmacniały tę organizację, niż jej szkodziły. Jedyne jemeńskie ugrupowanie zbrojno-polityczne, które walczyło z AKPA i później z tworzącym się równolegle Państwem Islamskim (PI), było czymś w rodzaju patriotycznej koalicji szyitów i lokalnych sunnickich partii świeckich. Nazywa się ich „hutystami” od nazwiska jednego z północnojemeńskich bohaterów narodowych, zabitego przez saudyjskie wojsko we wrześniu 2004 roku. Rok temu Arabia Saudyjska zaatakowała Jemen, gdy hutyści, wzmocnieni armią jemeńską, która w większości przeszła na stronę buntowników, rozpoczęli ofensywę na Aden, na południu kraju, dokąd uciekł obalony prezydent Hadi.

Prywatyzacja wojny

Były też inne przyczyny tej walki. Saudowie przekonywali, że hutyści, jeśli dojdą do Adenu, mogą zablokować ruch towarowy na cieśninie Bab al-Mandab, łączącej Ocean Indyjski z Kanałem Sueskim, a przechodzi tamtędy prawie 40 proc. światowego transportu morskiego. Jemeńscy szyici nigdy nie afiszowali takiego zamiaru, ale ten argument wyraźnie trafił do zachodnich mocarstw. Rodzinie Saudów szło też o pokazanie swego symbolicznego przywództwa nad sunnickimi państwami muzułmańskimi, które dałoby się wciągnąć do ewentualnego konfliktu z szyickim Iranem, popierającym buntowników. Jednak arabska koalicja zmontowana przeciw Jemenowi też okazała się dość symboliczna. Rozpoczęcie wojny w Jemenie pozwoliło takim państwom jak Arabia i Katar wycofać swe nieliczne samoloty z udziału w dowodzonej przez Amerykanów koalicji przeciw PI w Iraku i Syrii, ale praktycznie tylko Saudowie bombardują hutystów. udział kilku innych państw jest marginalny, a sama koalicja pozostaje raczej papierowa.

Najbliższym sojusznikiem Saudów w tej wojnie nie jest Katar, lecz Zjednoczone Emiraty Arabskie (ZEA). To one wpadły na pomysł, jak pokonać największą trudność tego konfliktu. Należy przypomnieć, że rok temu Saudyjczycy zgromadzili przy granicy z Jemenem 150 tys. żołnierzy, którzy mieli zająć ten kraj po odpowiednim przygotowaniu lotniczym. Problemem znowu jednak okazali się jemeńscy szyiccy górale, przyzwyczajeni do niepodległości od ponad 11 wieków. Nie napadali na sąsiednie kraje, ale dzięki swej niezwykłej waleczności zachowali autonomię bez względu na to, czy na Jemen napadali osmańscy Turkowie, Brytyjczycy czy Saudowie. Choć dysponują właściwie tylko artylerią i starymi wozami bojowymi, nie pozwolili saudyjskiej armii pancernej wejść do Jemenu nawet na metr. To się może wydać nieprawdopodobne, ale udało im się nawet dokonać kontrofensywy – zajęli kilka saudyjskich przygranicznych miasteczek Saudom pozostały bombardowania lotnicze. Dzięki nim powstrzymano ofensywę hutystów na Aden, ale brak wojska na ziemi definitywnie odsunął hipotetyczne zwycięstwo. Zjednoczone Emiraty postanowiły wtedy pomóc. Wyciągnęły swoją najskuteczniejszą broń – pieniądze – i za 3 mld dolarów wynajęły amerykańską prywatną spółkę wojskową DynCorp, która ma zorganizować armię najemników. Jej dowódcami będą Amerykanie, a żołnierzami Kolumbijczycy, rekrutowani już od początku tego roku. Pierwsi wylądowali pod Adenem w marcu.

Niespodziewany problem

„Prywatne” posunięcie saudyjskiej koalicji nie spodobało się specjalnie rządowi amerykańskiemu. Już w styczniu szef amerykańskiej dyplomacji John Kerry zaczął wpływać na saudyjskiego króla Salmana, by doprowadzić do zawieszenia ognia, co miałoby dać czas na ponowne przemyślenie całej strategii konfliktu. W końcu pomysł ZEA nie różnił się zbytnio od wynajęcia przez Saudów w ubiegłym roku prywatnej amerykańskiej spółki wojskowej Academi (to zmieniona nazwa przedsiębiorstwa najemników Blackwater, znanego z kompromitujących zbrodni w Iraku). Academi została zdziesiątkowana przez hutystów i musiała się wycofać. Pojawił się inny problem. Wojna i próżnia polityczna, którą ona wytworzyła, doprowadziła do niezwykłego wzmocnienia Al-Kaidy, która zajmuje ostatnie miejscowości na wschodzie, i przede wszystkim PI, które zaczęło atakować Aden, na razie za pomocą seryjnych zamachów bombowych. Na początku roku zachodnim wywiadom udało się odkryć zamiary terrorystów: chcą oni zaatakować podwodne kable telekomunikacyjne, które z Chin, Japonii i innych krajów Azji biegną na Zachód dnem strategicznej cieśniny Bab al-Mandab. W sytuacji światowego kryzysu gospodarczego skutki tego byłyby nieobliczalne.

Kabli tradycyjnie pilnują wyspecjalizowane w tym wojska francuskie, które stacjonują po drugiej stronie cieśniny, w Dżibuti. Krążą tam też zachodnie okręty podwodne, ale taki zamach jest łatwiejszy niż zablokowanie całej cieśniny. Amerykanie, którzy również mają wielką bazę wojskową w Dżibuti, zaczęli w marcu bombardować pozycje Al-Kaidy i PI oraz namawiają do tego Saudów, którzy do tej pory wstrzymywali się od atakowania „braci sunnitów”, licząc prawdopodobnie, że uda się im z nimi jakoś dogadać. Poza tym byli to przecież sojusznicy w walce z hutystami. Naciski amerykańskie odniosły jednak skutek – jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, przerwanie ognia ma wejść w życie 10 kwietnia. Zresztą Sana, stolica Jemenu (i hutystów), jest już wystarczająco zrujnowana.

Płonące dziecko

Jest jeszcze jedna istotna różnica między wojną w Syrii a bombardowaniem Jemenu: w Syrii ofiary cywilne stanowią mniej więcej jedną trzecią, w Jemenie ponad połowę. Dlaczego? Saudyjscy piloci, mimo najnowocześniejszych na świecie systemów rozpoznawczych, na ogół nie potrafią odróżniać obiektów wojskowych od cywilnych. W końcu ta nieumiejętność przeszła w strategię pokonania hutystów: bombardowane są drogi, mosty, szkoły, szpitale, elektrownie, źródła wody. UNICEF ostrożnie oblicza, że każdego dnia od bomb ginie w Jemenie sześcioro dzieci, z czego statystycznie jedno płonie żywcem po zastosowaniu napalmu, dwoje zostaje rozerwanych na strzępy, a reszta umiera od odłamków. Trzy razy tyle zostanie kalekami na całe życie. Ponadto niemal cała uboga infrastruktura na północy kraju przestała istnieć. ONZ podaje, że na skutek saudyjskiej blokady powietrznej, lądowej i morskiej Jemenu umiera więcej cywilów niż od bomb. 80 proc. jemeńskich dzieci potrzebuje natychmiastowej pomocy żywnościowej i medycznej. Arabia Saudyjska dała niedawno do zrozumienia, że kupiła w Pakistanie bomby atomowe i ma je już od dwóch lat. Wielu ludzi na Zachodzie zaczyna się zastanawiać, czy w przyszłości tylko jemeńskie dzieci będą płonąć. Ale żaden z krajów sprzedających broń saudyjskiej monarchii nie ma zamiaru zastosować się do lutowego wezwania Parlamentu Europejskiego, by nałożyć na ten kraj embargo.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

TAGI: