Promieniowanie

Marcin Jakimowicz

publikacja 18.03.2016 06:00

Nawet współbracia i przyjaciele zamordowanych franciszkanów nie potrafią wytłumaczyć fenomenu ich ogromnej popularności. Błogosławieństwo płynie strumieniami.

– Wydrukowaliśmy już  91 tys. obrazków z relikwiami – opowiada br. Jan Hruszowiec – Wydrukowaliśmy już  91 tys. obrazków z relikwiami – opowiada br. Jan Hruszowiec
zdjęcia HENRYK PRZONDZIONO /foto gość

Gdy kolejna osoba opowiedziała mi o niezwykle żywym kulcie, jaki wybuchł tuż po wyniesieniu na ołtarze zamordowanych przez bojówki Świetlistego Szlaku Zbigniewa Strzałkowskiego i Michała Tomaszka, postanowiłem sprawdzić prawdziwość tych pogłosek. Moi tajni informatorzy nie przesadzali…

Jak działa promieniowanie świętości? Świetnie pokazuje to historia Antoniego, który wraz z o. Pio i św. Ritą okupuje pierwsze miejsca rankingów najpopularniejszych świętych. Jako młodziutki chłopak wstąpił do Kanoników Regularnych. Wróżono mu wielką karierę. Wszystko zmieniło się, gdy poznał pięciu franciszkanów. Szli do Maroka, by… głosić Ewangelię muzułmanom. Ich prosty, pogodny styl życia zrobił na kanoniku regularnym wrażenie. Rok później do klasztoru dotarła wieść, że wszyscy zginęli śmiercią męczeńską. Czy Antoni przeraził się i zabarykadował w swojej celi? Przeciwnie! Postanowił… wstąpić do zakonu franciszkanów! Zaraził się misją głoszenia słowa i również chciał ruszyć do Maroka.

Czytam tę historię i widzę twarze franciszkanów konwentualnych, z którymi rozmawiałem w Krakowie. Iluż z nich opowiadało, że śmierć ich braci zamiast zamykać w skorupie lęku, dodaje skrzydeł. – Potężnym świadectwem była dla mnie śmierć Michała i Zbigniewa – opowiadał o. Mariusz Orczykowski. – Zrodziła się we mnie myśl: jeśli mam być zakonnikiem, to takim jak oni. Radykalnym. Nie chcę życia tanio sprzedać.

Szturm do nieba

Poczta w Krakowie (dzielnica Grzegórzki) nie narzeka na brak roboty. To, co dzieje się po beatyfikacji ojców Zbigniewa i Michała, wprawia w zdumienie wszystkich, na czele ze współbraćmi męczenników. Choć od beatyfikacji minęły zaledwie dwa miesiące, franciszkanie wydrukowali już 91 tys. obrazków z dołączonymi relikwiami drugiego stopnia (to fragmenty ubrań męczenników). I non stop wysyłają je w świat. – Jesteśmy zasypani listami – uśmiecha się brat Jan Hruszowiec. – Zbyszek jako człowiek, który zajmował się chorymi, proszony jest o wstawiennictwo przez osoby zmagające się z cierpieniem, a otoczony dziećmi Michał (maluchy go uwielbiały!) stał się nieformalnym patronem spraw związanych z wychowaniem. Otrzymujemy listy od kobiet, które nie mogły mieć dzieci. Prosiły o wstawiennictwo męczenników z Pariacoto i dziś noszą w sobie nowe życie.

Pisze samotna kobieta. Od lat towarzyszyły jej ogromne lęki. Do tego stopnia, że nie mogła w nocy zmrużyć oka. Poprosiła o relikwie. Postawiła je przy łóżku i szepnęła: „Teraz mam was. Pilnujcie mnie”. Od tej nocy – zapewnia – każdej nocy śpi. – Przychodzą listy z Francji, Belgii – opowiada brat Jan. – Ludzie zamawiają relikwie braci zamordowanych przez terrorystów, bo sami… żyją w cieniu podobnych ataków. Rodzi się w nich wiara, że relikwie uchronią ich przed agresją. W Belgii powstają grupy modlitewne, które obierają sobie za patronów Zbyszka i Michała.

Czy sam doświadczam ich opieki? Jasne. Opowiem jedną historię. Wracałem z Warszawy. Z lotniska. Nie spałem całą noc. Musiałem być na 17 w Krakowie. Byłem wykończony. Zajechałem do Niepokalanowa po kolejną partię relikwii. Niedaleko Kielc nie byłem w stanie jechać dalej. Stanąłem na parkingu. I nagle na drzwiach samochodu usiadł rudawy gołąb. Wszedł do kabiny i przez kilkanaście minut zwiedzał moje auto. Nie bał się. Wszystko nagrałem na komórkę. A potem odleciał, usiadł na wzniesieniu i cały czas na mnie patrzył. I wtedy przypomniało mi się zdjęcie Michała, który trzyma w dłoniach gołębie, a ja nagle zorientowałem się, że zmęczenie odeszło.

Do dziś wysłałem do ludzi 5 tys. listów. Proszę, by ci, którzy chcą zamówić relikwie (adres jest na stronie: franciszkanie.pl), dołączyli pustą kopertę ze znaczkiem i adresem. Kto nam pomaga hurtowo pakować i wysyłać relikwie? Stworzyła się świetna ekipa dorosłych. Przychodzą dwa razy w tygodniu, po pracy. Pakują przez kilka godzin obrazki i sami żartują, że dzięki temu stali się już relikwiami trzeciego stopnia.

Pieczęć

– Jestem wychowankiem o. Zbigniewa. W niższym seminarium duchownym w Legnicy był naszym wychowawcą w internacie i katechetą – opowiada o. Jan Maria Szewek, rzecznik prasowy prowincji. – Czy widzieliśmy jego świętość? Tak. I naprawdę nie dorabiam tu żadnej pobożnej ideologii. Szkoła się rozbudowywała, a on w środku nocy jeździł po cement na Opolszczyznę. Stał w długich kolejkach, nigdy nie chciał niczego „załatwić” na skróty. Gdy zdecydował się wyjechać na misje, kilku z nas, piętnastoletnich chłopaków, kupiło bilety i pojechało na Okęcie, by go pożegnać. Nie wiedzieliśmy, że na zawsze. Jaki był? Sprawiedliwy.

Potrafił docenić dobro, pochwalić, ale gdy ktoś coś zawalił, nazywał rzeczy po imieniu. Miał u nas ogromny autorytet. Był otwarty, uśmiechnięty. Gdy pewna artystka malowała dla nas ikonę na beatyfikację, powiedziała: „Dajcie mi jakieś zdjęcie, na którym o. Zbigniew jest poważny”. (śmiech) W tamtym czasie misjonarze wracali do rodzinnego kraju raz na trzy lata. Obliczyliśmy z kumplami, że gdy o. Zbyszek przyleci na pierwsze wakacje, będziemy w nowicjacie. Zaczynaliśmy 13 września 1991 roku. A bracia zginęli miesiąc wcześniej. Byłem wtedy z mamą na wielkim odpuście w Kalwarii. Nagle zauważyłem o. Marka Wilka (dziś misjonarza w Paragwaju). Od niego się dowiedziałem, że ojcowie Zbigniew i Michał zginęli. Moja pierwsza myśl? Czy ja mam po o. Zbigniewie jakąś pamiątkę, relikwię?

Zerknąłem do kieszeni. Wyciągnąłem legitymację szkolną. Z podpisem o. Strzałkowskiego. Już wtedy miałem silną intuicję: to osoba święta. Zachwycił mnie kult, jaki zobaczyłem w Peru. Do jego grobu przychodzili chorzy. A grób o. Michała odwiedzały dzieci. Co mnie najbardziej zdumiewa w zjawisku ich popularności? To, że ten kult wypływa oddolnie, od ludzi. Nie jest sterowany, narzucany.

To niebezpieczne

– Znałem ich z czasów seminarium w Krakowie – wspomina o. Piotr Gryziec, sekretarz prowincji. – Michał bardzo dużo się modlił. A Zbyszek był pracowity, konkretny, uczciwy. Wiedział, czego chce w życiu. Nie bał się wyzwań. Pierwsza reakcja na wieść o ich śmierci? Szok. To była nowa misja. Nie przeczuwaliśmy, że jest tam aż tak niebezpiecznie. Promieniowanie świętości to nie mit. To „działa” w tajemniczy sposób od czasów Chrystusa. Pierwsi chrześcijanie zdawali sobie sprawę z tego, że to nie jest „bezpieczne”. Ryzykowali. Oddawali się Bogu całkowicie, bezwarunkowo. 9 sierpnia 1991 r. oddział Powstańczej Armii Ludowej wtargnął do Pariacoto. Terroryści malowali na murach sierp i młot, wypisywali rewolucyjne hasła. „Ukryjcie się” – proponowali ludzie o. Zbyszkowi.

Odpowiedział: „Nie mamy nic do ukrycia, jeśli przyjdą, damy świadectwo prawdzie”. – Był moim przyjacielem z kursu. Michał był trochę młodszy – opowiada o. Zbigniew Świerczek (20 lat pracował w Boliwii). – Organizowaliśmy razem Ruch Ekologiczny św. Franciszka z Asyżu, sporo pływaliśmy kajakami po jeziorach augustowskich. Był konkretny, nie lubił dużo gadać. Narady trwały krótko. O akcji terrorystów dowiedziałem się na misji w Boliwii. Pierwsza reakcja? Odruch: „Jeśli w Pariacoto pozostała parafia bez księży, mogę tam jechać”. Męczeństwo Zbyszka i Michała jest znakiem czasu, darem. Nie tylko dla naszej franciszkańskiej rodziny, choć jesteśmy pierwszymi adresatami. Ich przykład podnosi ludzi, porywa ich. Ta śmierć nie odstrasza, nie napawa lękiem, ale dodaje skrzydeł. To fenomen. Na zdjęciu stoją młodzi, uśmiechnięci. Dokładnie tacy byli. Przyjaźni, otwarci, tętniący życiem.

– Rzeczywistość męczeństwa jest dla nas nadzwyczajna. Koniecznie trzeba wrócić do pierwotnej reguły Franciszka i przestudiować życiorysy jego pierwszych braci. Przecież oni szli na śmierć, ryzykowali – podsumowuje o. prof. Zdzisław Gogola, historyk (w czasie męczeństwa franciszkanów był prowincjałem). – Słowa „pierwsi franciszkanie” i „męczeństwo” są niemal tożsame. „Chcesz iść za Jezusem, którego głosi Franciszek? Musisz ipso facto zgodzić się na to, że twoje życie zakończy się męczeństwem”. Odeszliśmy od tej świadomości. Zrobiliśmy z tego coś nadzwyczajnego. Gdy zakładaliśmy misję w Peru, nawet nam do głowy nie przyszło, że może tam dojść do rozlewu krwi. Otrzymaliśmy stygmat, cierpienie, uderzenie. Przeżyliśmy to tak, jak potrafiliśmy. Każdy na swój sposób. Teraz z tego stygmatu wyrasta kwiat. To nie koniec: kwiat musi zaowocować. A do nas należy pielęgnowanie tej rośliny. Z czego wynika popularność nowych błogosławionych?

Bóg raczy wiedzieć. To tajemnica. W Peru od początku obserwowaliśmy niezwykle żywy kult. Ludzie nie modlili się za nich, ale do nich. Męczeństwo jest tajemnicą. – Historia pokazuje jasno: jeśli chrześcijaństwo nie promieniuje, to nie dlatego, że napotyka w świecie opór, ale dlatego, że zabrakło mu gorliwości i świętości – powiedział mi przed laty o. Pierre-Marie Delfieux, założyciel Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich. – Święci nie potrzebują mówić. Ich życie jest wyzwaniem dla świata.