Nie tylko u Kiszczaka

Andrzej Grajewski

|

GN 10/2016

publikacja 03.03.2016 00:15

Dokumenty, które były w posiadaniu gen. Kiszczaka, mają nie tylko wartość historyczną. Poza kontrolą instytucji państwowych ciągle stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.

Funkcjonariusze policji wynoszą dokumentację znalezioną podczas przeszukania domu gen. Czesława Kiszczaka Funkcjonariusze policji wynoszą dokumentację znalezioną podczas przeszukania domu gen. Czesława Kiszczaka
PAWEł DąBROWSKI /SE/EAST NEWS

Na ten aspekt ostatnich wydarzeń zwrócił uwagę prezydent Andrzej Duda. W rozmowie z portalem Wirtualna Polska podkreślił, że znaczenie tych dokumentów nie ogranicza się tylko do biografii Lecha Wałęsy. Istotna jest też odpowiedź na pytanie: „ile jeszcze jest domów w Polsce, w których dokumenty wypracowane przez tajne służby PRL wciąż się znajdują – w sposób całkowicie nielegalny – i w jaki sposób wpływają nadal na historię Rzeczypospolitej”.

Mikrofilmy Frączkowskiego

Jedynym znanym przykładem odzyskania takich dokumentów jest opisana przez Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka historia Jerzego Frączkowskiego, byłego funkcjonariusza SB w Gdańsku, szefa Inspektoratu II, ważnej komórki inwigilującej opozycję. W marcu 1993 r. funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa (UOP) znaleźli w mieszkaniu Frączkowskiego 54 mikrofilmy, które zawierały 2612 klatek (stron dokumentów). Dotyczyły znanych działaczy opozycji, m.in. Bogdana Lisa, Jacka Merkla, Bogdana Borusewicza, Lecha Kaczyńskiego i Lecha Wałęsy. Mikrofilmów dotyczących Wałęsy było najwięcej. Do 1989 r. znajdowały się w Biurze Studiów MSW, gdzie zostały sfotografowane i wyniesione przez Frączkowskiego albo kogoś z jego znajomych. Jednak celem rewizji nie były dokumenty bezpieki, ale zarzut, jakoby Frączkowski brał udział w nielegalnym handlu materiałami rozszczepialnymi. Izotopów, przemycanych rzekomo z Litwy, u niego nie odnaleziono, odkryto za to materiał nie mniej niebezpieczny. Mikrofilmy z Gdańska przekazano do centrali UOP, a stamtąd trafiły do kancelarii prezydenta Wałęsy. Ich dalszy los jest nieznany. Nie wiemy, jakie informacje zawierały znajdujące się na nich dokumenty. Znana jest treść tylko dwóch, które zanim przekazano do Warszawy, skopiowano w Gdańsku. Nie wiadomo, czy pozostałe były kopiowane i czy wcześniej nie znalazły się na przykład w rękach obcych wywiadów. Mikrofilmy przekazano Kancelarii Prezydenta RP ze złamaniem przepisów regulujących dostęp do materiałów mających najwyższą klauzulę tajności. Nie znalazły się w kancelarii tajnej, nikt nie kwitował ich odbioru. Wałęsa twierdził później, że nigdy ich nie widział i nie wie, co się z nimi stało.

Frączkowski nie poniósł jednak kary, gdyż minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski odmówił przekazania odebranych mu mikrofilmów do prokuratury. Jego zdaniem z uwagi na to, że te materiały „zawierają informacje stanowiące tajemnicę państwową o szczególnym znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa, nie mogą one być ujawnione ani udostępnione w żadnej formie poza resort spraw wewnętrznych”. Kara spotkała za to osoby, które próbowały sprawę wyjaśnić. Prokurator wojewódzki w Gdańsku Leszek Lackorzyński, który starał się wszcząć w tej sprawie postępowanie, został wkrótce odwołany, podobnie jak kpt. Adam Hodysz, szef delegatury UOP w Gdańsku.

Ta decyzja była szczególnie spektakularna, gdyż dotyczyła byłego funkcjonariusza SB, który w latach 70. przeszedł na stronę opozycji. Zdemaskowany w 1984 r., przesiedział ponad 3 lata w więzieniu. „Winą” Hodysza było przesłanie materiałów TW „Bolka” do Warszawy oraz przegląd mikrofilmów Frączkowskiego. Hodysza zastąpił mjr Henryk Żabicki – doświadczony funkcjonariusz SB, który pod koniec lat 80. nadzorował obserwację Wałęsy.

Wielu „prywatyzowało”

Cenckiewicz i Gontarczyk sugerują, że przeszukanie w mieszkaniu Frączkowskiego w sprawie materiałów rozszczepialnych mogło być jedynie przykryciem, a prawdziwym celem rewizji były mikrofilmy. Jednak gen. Zbigniew Nowek, działacz opozycji z lat 80., później szef UOP oraz Agencji Wywiadu, mówi, że wersja o poszukiwaniu materiałów rozszczepianych nie musiała być nieprawdziwa. – Operacyjne rozpracowywanie grup przestępczych zajmujących się handlem takimi materiałami stanowiło wówczas rzeczywiście jeden z priorytetów Urzędu – mówi. – Nie wyklucza to jednak, że w tym przypadku oba motywy mogły być istotne, tzn. Frączkowski mógł mieć kontakty z handlarzami postsowieckich izotopów, a jednocześnie ktoś na niego doniósł, że wyniósł mikrofilmy ważnych akt. Problem polega na tym, że po 1989 r. żadna ze służb specjalnych III Rzeczypospolitej nie podjęła kompleksowej akcji poszukania takich materiałów u byłych funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa PRL oraz oficerów LWP – dodaje gen. Nowek. Tymczasem podobnych zachowań – jak gen. Kiszczaka – według niego w skali całego kraju było dużo. Im ważniejszą pozycję ktoś zajmował w bezpiece, tym więcej (i ważniejsze materiały) mógł „sprywatyzować”.

Możliwości szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych były nieograniczone, gdyż miał on dostęp do wszystkich spraw operacyjnych. Możliwości szefów poszczególnych pionów były już mniejsze, natomiast szeregowi funkcjonariusze dysponowali jedynie materiałami dotyczącymi „źródeł”, z którymi pracowali, a były to pojedyncze dokumenty, na przykład pokwitowania wypłat z funduszu operacyjnego czy własnoręcznie pisane donosy. Zdarzało się jednak, że mało perspektywiczne „źródło” po 1989 r. robiło karierę w polityce albo w gospodarce i nawet jednostkowe akta nabierały mocy. Generał Nowek wspomina, że w okresie, kiedy kierował delegaturą w Bydgoszczy, prowadzona była sprawa przeciwko niższemu rangą funkcjonariuszowi bezpieki, podejrzewanemu o przechowywanie dokumentów dotyczących ważnego lokalnego polityka. Dokumenty rzeczywiście u niego odnaleziono, ale dotyczące procesu niszczenia akt, a nie konkretnych spraw operacyjnych.

Moskwa wiedziała

„Sprywatyzowane” archiwa nie stanowią jedynie wewnętrznego problemu. W przeszłości dostęp do oryginałów miały także sowieckie służby. Zresztą przykład dokumentów Stasi pokazuje, że nie tylko wywiad sowiecki mógł być nimi zainteresowany. Oficerowie CIA przejęli spis agentury wywiadu Stasi i zwrócili te dokumenty Niemcom dopiero po 20 latach. Funkcjonariusze z czasów PRL starają się obecnie przekonywać, że sowieccy doradcy nie mieli dostępu do ich archiwów. Fakty jednak są inne, o czym świadczą zapiski gen. Witalija Pawłowa, szefa rezydentury KGB w Warszawie w latach 80. – Sowieci mieli dostęp do wszystkiego, do czego chcieli mieć dostęp – mówi gen. Nowek. – Nie dotyczyło to wyłącznie ludzi opozycji – dodaje – ale także prominentnych działaczy partyjnych, którzy utrzymywali kontakt z bezpieką i byli przez nią rejestrowani w różnych kategoriach operacyjnych. Kluczową sprawą wydaje się też znalezienie dokumentacji pozwalającej na przedstawienie pełnej biografii Mieczysława Wachowskiego, człowieka absolutnie kluczowego w czasach prezydentury Lecha Wałęsy. To on stał za takimi nominacjami jak gen. Tadeusza Wileckiego na szefa sztabu generalnego czy płk. Gromosława Czempińskiego na szefa UOP – podkreśla gen. Nowek.

Nie za późno?

Prezes IPN Łukasz Kamiński, gdy pytałem go, czy nie należało reagować wcześniej, kiedy pojawiały się sygnały, że gen. Kiszczak może dysponować takimi dokumentami, odpowiedział: – Z pewnością przez ostatnie 25 lat wiele osób i instytucji mogło zareagować. Dotyczy to także IPN. Jak wiadomo, prezes Instytutu nie ma możliwości wydawania poleceń prokuratorom, którzy z kolei podnoszą, że tak poważnych działań nie mogą podejmować tylko na podstawie przekonania. Jednak w ocenie gen. Nowka działania podjęte przez IPN w domu Kiszczaków nie były prowadzone w sposób profesjonalny, gdyż przeszukanie nastąpiło 8 godzin po informacji, że dokumenty istnieją. – Gdyby IPN miał do czynienia z byłym oficerem służb, a nie leciwą wdową, znacznie trudniej byłoby coś znaleźć – mówi generał. W jego przekonaniu byli funkcjonariusze peerelowskich organów bezpieczeństwa, a zwłaszcza oficerowie wywiadu i kontrwywiadu LWP, mogą nadal posiadać dokumenty istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Dlatego IPN powinien przeprowadzić akcję ich poszukiwania w skali całego kraju. Czy będzie jednak wola, aby taką operację przeprowadzić?

Zapytałem prof. Antoniego Dudka, członka Rady IPN, dlaczego Instytut wcześniej nie próbował prowadzić śledztwa przeciwko osobom podejrzewanym o ukrywanie dokumentów. – 10 lat temu – wspomina prof. Dudek – poszedłem z tym problemem do prezesa Janusza Kurtyki, proponując mu wszczęcie śledztw i dokonanie przeszukania mieszkań osób, co do których zachodziło uzasadnione podejrzenie, że mają takie dokumenty. Prezes bardzo się do pomysłu zapalił, ale poszedł go skonsultować. Po jakimś czasie wrócił markotny i powiedział, że tego nie da się zrobić, gdyż w policji pracuje ciągle wielu byłych esbeków, którzy uprzedzą zainteresowanych o takiej akcji, i nic z tego nie będzie. Dzisiaj prawdopodobnie procent esbeków pracujących w policji jest mniejszy, ale mam wątpliwości, czy prokuratorzy IPN wykazaliby w tej sprawie odpowiednią determinację – podsumowuje prof. Dudek. Z informacji prasowych wynika, że od jakiegoś czasu prowadzone jest przez IPN śledztwo w sprawie ukrywania dokumentów. W kręgu podejrzanych ma być 20 osób. Jednak w przypadku zbioru gen. Kiszczaka prokurator IPN wkroczył dopiero, kiedy wdowa po generale sama przyszła do prezesa. Należy wątpić, aby znalazła naśladowców.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.