Będziesz bandytą, 
zobaczysz

Marcin Jakimowicz


|

GN 03/2016

publikacja 14.01.2016 00:15

Krzysiek: – Chodzimy na granicy, czułem to. Jeden ruch i stanie się coś złego. Jakiś facet wsiadł do autobusu z wieńcem pogrzebowym. Przez głowę przemknęła mi myśl: „To dla twojego brata”. 
Pod blokiem zobaczyłem karetki. 
Patryk: – Zaplanowałem samobójstwo. Wybrałem miejsce i czas. Biarritz we Francji. Stroma skała nad oceanem. Skoczę, a fala mną pozamiata. 
W trzy sekundy...


Będziesz bandytą, 
zobaczysz Krzysztof Demczuk (z tyłu) 
i Patryk Gregorczyk
 na własnej skórze
 przekonali się, że Bóg 
nie zna słowa „niemożliwe” roman koszowski /foto gość

KRZYSZTOF DEMCZUK: Przez lata nie miałem z nim zbyt dobrych relacji. Dzieliła nas różnica wieku. Gdy zginął, miał 19 lat, ja byłem 14-letnim chłopakiem. W ostatnim roku jego życia zaczęliśmy się do siebie zbliżać. To, co mówił, było ważne. Był prawdziwym fighterem. Nie znał strachu. Często bałem się tego, jak zareaguje w miejscach publicznych. Miał pieniądze, miał wokół siebie ludzi. Trzymał się z ciemnym światkiem. Znikał na tydzień, pojawiał się. Nie uznawał żadnych barier. Pamiętam, jak wchodziliśmy do knajpy, ktoś go zaczepiał, a on, jak gdyby nigdy nic, gasił na ręce papierosa. Bez mrugnięcia okiem. Na rękach miał pełno blizn. Zawsze ryzykował, już od dziecka.

Trzy razy miał złamane ręce.
 Bił się kiedyś pod dyskoteką, a ja starałem się go odciągnąć. Koleś przystawił mu pistolet do głowy, a on z uśmiechem rzucił: „No, dalej, strzelaj”. Facet nie pociągnął za spust. Często widziałem go zakrwawionego. W domu wybuchały awantury. Matka nie potrafiła sobie z nim poradzić. Jako młodszy brat chłonąłem takie obrazki. 
Pewnego dnia został napadnięty przez trzech facetów. Zaskoczyli go, dorwali wieczorem. W rękach mieli deski nabijane gwoździami. Wpadł w furię. Pokiereszował ich. Mieli połamane zęby, złamane podstawy czaszki, nogi, żebra. Okazało się, że byli to recydywiści. Wydali na niego wyrok. Takie chodziły pogłoski. Kilka tysięcy za głowę Demczuka.
Czułem, że chodzimy na granicy. Jeden niewłaściwy ruch i stanie się coś złego, nieodwracalnego. Kiedyś, wracając z technikum budowlanego w Sosnowcu, zobaczyłem faceta, który wsiadł do autobusu z wieńcem pogrzebowym. Przez głowę przemknęła mi myśl: „To wieniec dla twojego brata”. Pod blokiem zobaczyłem karetki. Zamieszanie. Mieliśmy sąsiada, który często się awanturował. „Pewnie znowu coś wywinął” – zaśmiałem się szyderczo, ale zobaczyłem, że kumple się nie śmieją. Zorientowałem się, że chodzi o mnie. W windzie sąsiadka powiedziała: „Bardzo mi przykro”. Wpadłem w furię. Waliłem głową w ściany. Czołem wybiłem szybę. Gdy wbiegłem do domu, brat już nie żył.
Mój świat runął. Emocjonalnie czułem, że ktoś mnie ograbił, zabrał wszystko. Byłem w amoku. Tego samego dnia spotkałem chłopaka starszego o 10 lat i gdy usłyszałem, co mówił o moim bracie, rzuciłem się na niego i pobiłem go. Mój żal zmienił się w nienawiść. Czułem, że jeśli dorwę ludzi, którzy grozili mojemu bratu, zabiję ich. 
Byłem jednak inny niż on. Bałem się. Nie chciałem, by ktoś o tym wiedział, więc zakładałem wiele masek. Udawałem kozaka. Rzucałem powiedzonkami typu: „Morda nie szklanka”. Znałem już alkohol, narkotyki, przypalałem trawę. Gdy ćpałem, znikał strach i ulatniał się wewnętrzny ból. To bardzo mi pomagało. Zawsze towarzyszyło mi myślenie: „Jeśli coś robisz, rób to na maksa”. Zostało mi to do dziś. (śmiech) Ktoś ćpa raz w tygodniu? Ja będę ćpał cztery razy w tygodniu. Ktoś pije wino? Wypiję dwa. Była we mnie chęć zaimponowania światu. 


Siałem zniszczenie


Tata wyjeżdżał, dużo podróżował, a matka była sama. Wielu rzeczy, myślę, nie wiedziała. O tym, że biorę, dowiedziała się zbyt późno. 
W 1995 roku wylądowałem na toksykologii. Przyszedłem do domu naćpany, położyłem się, mama zorientowała się, o co chodzi, i po kilkudziesięciu godzinach ocknąłem się w szpitalu. Pod respiratorem, związany pasami.
Mówili, że byłem agresywny, biłem, szarpałem się, siałem zniszczenie. Spojrzałem na sine palce, na to, jaki jestem chudy, i coś do mnie dotarło. Zobaczyłem, że moje ćpanie było destrukcyjne. Ćpałem, by siebie zniszczyć, unicestwić. Nie uznawałem limitów. Szczególnie gdy dopadały mnie tęsknota za bratem, ból.
Rodzice chodzili do kościoła, ciągnęli nas ze sobą, nigdy jednak nie miałem z Bogiem osobowej relacji. Po śmierci brata czułem, że jeśli On istnieje, musi być tyranem, sadystą. Do miejsc sakralnych miałem jednak szacunek. Wściekałem się, gdy piliśmy wino na cmentarzu i ktoś usiadł na nagrobku. W październiku 1995 roku postanowiłem, że kończę z ćpaniem. Zamykam ten rozdział. Po wyjściu z toksykologii miałem dobre postanowienia. Nosiłem w sobie jednak masę mechanizmów. „Raz przypalisz, nic się nie stanie” – kombinowałem. I znów zacząłem się staczać. Nauczyciele rzucali: „Demczuk, z ciebie nic nie będzie. Będziesz bandytą, kryminalistą”. Sąsiedzi mówili: „Skończysz jak brat”.
W marcu 1996 roku w budowlance Odnowa w Duchu Świętym wywiesiła plakaty z informacją o rekolekcjach. Takie ręcznie malowane w stylu: „Halo, tu Jezus, zadzwoń”. Mieliśmy z kumplami z tego niezłą banię, polewkę. 
Wiesz, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? Że ja… pojechałem na te rekolekcje. Jechałem autobusem z Czeladzi 55 minut. W kościele grupa śpiewała absurdalne piosneczki w stylu „Bóg kocha cię”, a ja drwiłem. Z rekolekcji zapamiętałem jedno zdanie. W pewnym momencie lider wrzasnął do mikrofonu: „Możesz wstać i trzasnąć drzwiami, ale będą to kolejne rekolekcje, które nic w twym życiu nie zmienią”. 
Mówiło się, że byłem jedyną osobą, która nawróciła się na tych rekolekcjach. 
Zobaczyłem w tych ludziach jakąś prawdziwość. Byłem rozdarty, bo słowa, które słyszałem, nie pasowały do mnie. Jak Bóg może mnie kochać? A jednak one rezonowały we mnie, nie dawały mi spokoju. Myślałem, że jestem na granicy psychozy. Myśl: „Bóg cię kocha” towarzyszyła mi na każdym kroku. Włóczyłem się po ulicach i rozmyślałem o tym. Nie mogłem spać z tego powodu.


Zapach wiosny


Co roku, gdy przychodzi wiosna i wszystko zaczyna rodzić się do życia, w powietrzu jest specyficzny zapach. I za każdym razem, gdy to czuję, powraca obrazek sprzed 20 lat: chwila, gdy się nawracałem. 
Pojechałem na rekolekcje Odnowy. Czułem pęknięcie: oni są święci, ja się nie nadaję. I wtedy pewien gość, Michał Kuś, podszedł po nabożeństwie i powiedział: „Chcę się z tobą spotkać”. Pojechałem do niego na Zagórze, a on ogłosił mi Ewangelię o Jezusie. I ta Ewangelia była inna od tej, którą znałem... Moja brzmiała: „Musisz być wystarczająco dobry, by Bóg łaskawie zwrócił na ciebie uwagę”, jego: „On jest wystarczająco dobry, by cię kochać”. 
To był 10 kwietnia 1996 roku. Michał spytał: „Chcesz oddać życie Jezusowi?”, ale odpowiedziałem: „Ja przegrałem życie. Jestem uzależniony, mam w sądzie sprawę za pobicie”. Nie dał za wygraną. Powiedział, że Jezus naprawdę może zmienić moje życie. Po latach przyznał, że patrzył na mnie i sam w to nie wierzył. (śmiech) 
Klęknąłem u niego w domu i oddałem życie Jezusowi. Czułem jedno: wykonałem bardzo ważny ruch. Wyszedłem od Michała i wsiadłem do autobusu numer 723. Tam spotkałem Anię, koleżankę, starą załogantkę. Znała mnie, wiedziała, że ćpałem. Spytała, gdzie byłem, a ja jej opowiedziałem Ewangelię o Jezusie Chrystusie. Trzydzieści minut opowiadałem jej o zbawieniu. Nie znałem Jezusa, a opowiadałem o Nim, jakbym się z Nim od dawna przyjaźnił. Mówiłem: „On zmienia życie. Jest żywym Bogiem. Wciąż dotyka, uzdrawia ludzi”. Czy chciała wyjść na najbliższym przystanku? Nie. Słuchała mnie…
Zdarzało mi się jeszcze na imprezie wypić, przyćpać. 22 kwietnia przyszedłem na nabożeństwo uwielbienia skacowany. Jeden z animatorów, Michał Jasiński, miał nauczanie o wolności. O tym, że Jezus uwalnia. Powiedziałem: „OK, Boże. Masz wszystko”. To był ostatni dzień, gdy dotknąłem narkotyków. 
Wielu ludziom opowiedziałem Ewangelię. Dla mnie to proste: jeśli coś jest autentyczne, idę za tym. Wspomniałem już: jeśli w coś wchodzę, to na całego. (śmiech) José Prado Flores powiedział kiedyś: „Jeśli nie spotkałeś Jezusa, zrób mi przysługę i proszę, nie bądź ewangelistą”. Spotkanie Jezusa nie było intelektualną podróżą, teologiczną przygodą. To było dotknięcie rzeczywistości bardzo konkretnej, praktycznej. Cudów w moim życiu było tak wiele, że ostatnio myślę o tym, by napisać książkę. Życie z Bogiem jest ponadnaturalne. 
Pamiętam, jak podszedłem do Patryka. To nie była strategicznie zaplanowana akcja ewangelizacyjna. Podszedłem do niego w Warszawie. Pod uczelnią, gdzie studiowaliśmy. Rzuciłem: „Daj zapalić”. Zaczęliśmy rozmawiać. A on powiedział: „Chodź teraz do moich ziomków na Pradze”. Siedzieliśmy przy stole. Jakieś wino, luz, faceci w skórzanych spodniach. Ktoś zapytał: „Co tu robisz?”, więc opowiedziałem im Ewangelię. Mówiłem o Bogu, który ratuje życie. To był odruch, ogień, którego nie potrafiłem zgasić. 

PATRYK GREGORCZYK: Zaplanowałem samobójstwo. Wybrałem miejsce i czas. Biarritz we Francji. Stroma skała nad oceanem. Fala mną pozamiata. W trzy sekundy…
Skąd wzięła się we mnie ciemność? Ta fala narastała latami. To był czas, gdy swoje życie budowałem na relacji z dziewczyną, a gdy odeszła, wszystko rozsypało się w drobny mak. 
Przez lata bawiłem się. Na całego. Moja dewiza była krótka: sex, drugs & rock’n’roll. Zaciągnąłem wiele długów, banki ścigały mnie z windykacją. Musiałem wyjechać z Polski, by zarobić. I wtedy moja dziewczyna spotkała kogoś innego. Załamałem się. W gruzach legło to, co było sednem mojego życia. 


Narysował na podłodze pentagram


Miałem poczucie, że nie mogę już zrobić kroku, niczego zmienić, a nawet gdy zaczynam iść, ląduję w tym samym miejscu. Moje życie zataczało krąg. Chciałem to zmienić. Za wszelką cenę. A ponieważ wokół mnie nie było chrześcijan, którzy powiedzieliby: „Słuchaj, Jezus Chrystus jest rozwiązaniem twoich problemów”, wszedłem w światek okultyzmu. Nie było nikogo, kto powiedziałby: „Patryk, mogę się za ciebie pomodlić”, a pojawili się ludzie, którzy rozkładali tarota. Mieszkałem z koleżanką, która była certyfikowaną wróżką. Kiedyś powiedziała: „Słuchaj, widzę, że jestem za słaba. Przy tobie tarot jest powstrzymywany, blokowany. Musisz spotkać się z moim znajomym. Zajmuje się białą magią, ale jest tuż przed inicjacją do czarnej magii. On ma moc”.
Zaprosiłem go, przyszedł. Narysował na podłodze pentagram, rozstawił w rogach świeczki. Wyciągnął nóż obrzędowy, kielich, zaczął kreślić nade mną jakieś znaki, ale nagle zdziwiony powiedział: „Nie potrafię nic zrobić”. 
„To” nie przejęło kontroli nad moim życiem. Widzę, że przez cały czas byłem chroniony. Tarot nie działał, magia nie działała. Przez całe życie towarzyszyła mi Boża opieka, przychylność. W młodości był nawet czas, gdy zastanawiałem się nad tym, czy nie zostać zakonnikiem, i przed pewien czas mieszkałem u werbistów. Bóg przyciągał mnie miłością. I to ona mnie rozbroiła. 
Sporo włóczyłem się po Europie. W Pirenejach (miejsce wielkiego przerzutu narkotyków) spotkałem ludzi, którzy uciekali przed światem, by wypasać owce. Rozmawiałem z ludźmi o wszystkich kolorach skóry. Dziś widzę, że wszystkim zadawałem najważniejsze pytania pod słońcem. Pytałem o sens życia. 
Pewnego dnia stałem skacowany z papierosem pod uczelnią. Nagle podszedł Krzysiek. Zapaliliśmy. Zaczął opowiadać o Jezusie. Dał mi książkę „Zwyciężanie w Bożym stylu”. Czy coś się zmieniło? Nic. Dzień jak co dzień. 


Obraz jest czarno-biały



Coraz częściej rozmawialiśmy. Chłonąłem opowieści o tym, jak Bóg działał w jego życiu, odpowiadał na jego pragnienia. Jezus zaczął mnie fascynować. Przypomniałem sobie obrazki z dzieciństwa: wschodnia pobożność, czas, gdy byłem ministrantem. Pojechałem do rodzinnych Siedlec. Moja mama sprowadziła znajome z Odnowy w Duchu Świętym i zorganizowała modlitwę wstawienniczą. Nie mogłem dojechać z Niemiec do domu. Cudem kupiłem bilet (ktoś zrezygnował), jechałem całą noc, a autobus kilka razy niemal lądował w rowie. W czasie modlitwy jedna z kobiet powiedziała; „Widzę spętanego linami, łańcuchami niezwykle smutnego młodego człowieka. Obraz jest czarno-biały”. „Kobieto – pomyślałem – dlaczego mnie to właśnie mówisz?”. A ona, jakby czytając moje myśli, odpowiedziała: „Bo to ty jesteś tym człowiekiem”.
Gdy wyznałem, że Jezus jest moim Panem, zapaliło się światło. Wrócił sens. Po czasie razem z Krzyśkiem zaczęliśmy razem głosić Ewangelię. Wszystko wychodziło bardzo naturalnie. Czuliśmy się często wprost przynaglani przez Ducha. Miałem kiedyś jechać autobusem do Niemiec, a Krzysiek poczuł się przynaglony, by wrócić do znajomych, u których spaliśmy przez kilka dni, i opowiedzieć im Ewangelię. Powiedział: „Duchu Święty, zrób coś. Daj mi jakiś znak”. I wtedy odezwał się telefon. Zadzwonili znajomi i spytali, czy nie zostałby jeszcze jeden dzień. Nie byli małżeństwem. Gdy Krzysiek wracał do nich, dziewczyna nie była w stanie wyjść z łazienki. Coś ją trzymało w kleszczach. Demoniczne manifestacje... Przez lata związana była z magią, wróżbiarstwem, okultyzmem. Po modlitwie oddała życie Jezusowi.
Gdy przeprowadziłem się do Sosnowca, wynajmowaliśmy z Krzyśkiem mieszkanie. Dwa pokoje. W jednym mieszkaliśmy, drugi przeznaczyliśmy na kaplicę. Często spotykaliśmy się rano z otwartymi Bibliami. Pierwociny dnia należały do Boga. Piliśmy z Nim kawę.•
Krzysiek i Patryk są dziś terapeutami i liderami dynamicznej wspólnoty Metanoia w Jaworznie.


Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.