Faszyzm z urzędu

Jacek Dziedzina

|

GN 02/2016

publikacja 07.01.2016 00:15

I ty możesz zostać faszystą. Takim prawdziwym, z nadania, z unijną pieczątką i recenzją najpoczytniejszych dzienników w Europie. Wystarczy tylko, byś myślał inaczej niż całe to zacne grono przyznające certyfikaty (nie)prawomyślności.

Martin Schulz, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, jest ikoną unijnej poprawności politycznej. To Schulz miał czelność upominać Viktora Orbana, gdy ten powoływał się na wartości chrześcijańskie. To Schulz również pogroził palcem nowym polskim władzom, oskarżając je o dokonanie... zamachu stanu Martin Schulz, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, jest ikoną unijnej poprawności politycznej. To Schulz miał czelność upominać Viktora Orbana, gdy ten powoływał się na wartości chrześcijańskie. To Schulz również pogroził palcem nowym polskim władzom, oskarżając je o dokonanie... zamachu stanu
EUC /ROPI/ east news

To było przewidywalne jak zaskoczenie drogowców zimą i dobór gości w programie „Tomasz Lis na żywo”: po wygranej PiS europejskie instytucje i media wpadły w histerię, która ostatnio miała miejsce po zwycięstwie partii Fidesz Viktora Orbána na Węgrzech. Wspólnym mianownikiem obu kampanii jest straszenie widmem „nowej dyktatury” w Europie.
 

Trzecia Białoruś

Trudno powiedzieć, która kampania była bardziej histeryczna: wymierzona w Węgrów czy w Polaków (celowo nie piszę „w Fidesz” czy „w PiS”, tylko właśnie w obywateli, którzy takie władze sobie wybrali). W przypadku Węgier siła reakcji poprawnych politycznie elit była związana z efektem nowości: w taki sposób jak Orbán nikt dotąd w Unii nie miał czelności rządzić (nikt ze słabszych, skolonizowanych przez zachodnią finansjerę członków, ma się rozumieć). W przypadku Polski – z jednej strony elity są już nieco oswojone z „niesfornym” Orbánem, więc histeria może być słabsza, z drugiej zaś strony grono niesfornych, niemyślących „europejsko” rządów poszerza się niebezpiecznie dla elit i reprezentowanych przez nie grup interesów (wraz z szerokim zapleczem łykających wszystko elektoratów). A skoro do „drugiej Białorusi” dołącza „trzecia Białoruś”, to trzeba zrobić wszystko, by jak najszybciej pomóc „narodowi polskiemu” w obaleniu władzy, przy której Putin to prawdziwy demokrata...

Takie przesłanie wyłania się z przekazów, które od przejęcia władzy przez PiS w Polsce pojawiają się w zachodniej prasie regularnie, a do których dołączają również prominentni unijni politycy. „Widmo faszyzmu” nad Polską, a przez to nad całą Europą, jest tak przekonujące (wszak przekonują o tym Zachód sami polscy zasłużeni „antyfaszyści”, podobnie jak wcześniej robili to węgierscy), że mało kto chyba zdaje sobie sprawę z tego, w jak komicznej, choć w gruncie rzeczy groźnej hucpie uczestniczy.
 

Putin w owczej skórze

W nagonce najpierw na Węgry, a teraz na Polskę prym wiodą media niemieckie. To zrozumiałe: widmo kolejnych samodzielnie i w interesie własnego kraju myślących rządzących (po Londynie czy Budapeszcie) spędza sen z powiek tym, którzy interes własnego kraju budowali m.in. na słabości pozostałych, przytakujących „prawomyślnej” linii, wdzięcznych za strumień unijnych funduszy tak bardzo, że przymykających oczy na wyprowadzanie z kraju miliardów innym strumieniem (wg raportu Global Financial Integrity z Polski rocznie nielegalnie wyprowadza się 90 mld zł, głównie za sprawą… niemieckich korporacji). Takich samodzielnie myślących rządzących zwykło się nazywać faszystami w różnych odcieniach. I tak jeden z niemieckich dzienników, komentując wygraną PiS, nazwał Kaczyńskiego „Putinem w owczej skórze”, a jego partię określił mianem „ksenofobicznej, demagogicznej i nacjonalistycznej”. I dodał: „Jeśli Kaczyński przeforsuje autorytarną przebudowę państwa, byłaby to zmiana, która dalej osłabiłaby Europę”. Można by postawić sarkastyczne pytanie, czego się właściwie niemiecki dziennikarz boi, wszak nawet z prawdziwym Putinem można się dogadać i dobre interesy kręcić, o czym Niemcy wiedzą najlepiej. A jeśli tak, to i „Putin w owczej skórze” Niemcom nie powinien zaszkodzić.

Kolejne określenia pojawiające się w niemieckiej prasie były mutacją tego, co wyżej: pisano o zmianie opcji politycznej w Polsce z proeuropejskiej na „narodową”, „ojczyźnianą”, „autorytarną”, „antyeuropejską”. A na przykład „Frankfurter Rundschau” opublikował obszerny artykuł pod znaczącym tytułem „Polski gabinet grozy”. Z kolei „Südwest Presse” ubolewał, że zwycięstwo PiS jest z „europejskiej perspektywy jeszcze bardziej kłopotliwe, niż się obawiano”, gdyż partia ta nie tylko zdobyła więcej mandatów, lecz – uwaga! – przejęła władzę. O co chodzi? Otóż komentatora martwi, że w przeciwieństwie do brytyjskich, francuskich czy austriackich „nacjonalistów” (ciekawe, że wrzucił ich do jednego worka z PiS), którzy są ciągle tylko rosnącym w siłę, ale nie realnie rządzącym zjawiskiem politycznym, zwycięzcy wyborów w Polsce nie będą ograniczać się do „ostrego tonu”, tylko naprawdę będą rządzić europejskim krajem. PiS to partia „ojczyźniana, autorytarna, konserwatywna lub wręcz reakcyjna w kwestiach społeczno-politycznych, dewocyjno-katolicka, łatwa w ramach NATO, przekorna w UE, bezwzględna w kwestiach imigracji, z wrogimi przekonaniami wobec cudzoziemców i islamu”. Dla zachodniego odbiorcy w zupełności wystarczy, by zrozumieć, jak straszne rzeczy dzieją się w Polsce.

Grożenie palcem

Okazuje się, że na tym nie koniec. Prasę niemiecką martwi fakt, że nagonka… to znaczy bicie na alarm w ogóle nie odniosło skutku. „Warszawa pozostaje głucha na apele Brukseli” – zauważa brukselski korespondent „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. To reakcja na fakt, że szef polskiego MSZ Witold Waszczykowski oraz minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nie padli na kolana po tym, jak otrzymali upominający list od pierwszego wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa. Holenderski polityk „przypomniał polskiemu rządowi, że praworządność jest jedną ze wspólnych wartości”, na których opiera się UE. I komentator za wiceszefem KE grozi palcem: „Timmermans zostawia jako kwestię otwartą, jakie konkretne, prawne środki Komisja może zastosować przeciwko zmianom polskiego ustawodawstwa”. Po chwili dobrotliwie uspokaja: „Oczywiście Bruksela powstrzymuje się od tego, aby w obecnej sytuacji, w której i tak mnożą się konflikty w UE, wyciągać najcięższy oręż przeciwko Warszawie”. Ale zaraz publicysta FAZ dodaje, że Komisja Europejska może wystąpić z wnioskiem o wszczęcie procedury do Rady Europejskiej, jeśli stwierdzi, że w jednym z państw członkowskich są naruszane „wspólne wartości” UE. W rezultacie takiemu krajowi mogą grozić sankcje łącznie z utratą prawa głosu w Radzie UE. „Klauzula ta nigdy nie została dotychczas zastosowana” – kończy „zorientowany w sprawach polskich” dziennikarz.
 

Orbán, czyli Castro

Jeśli dodać do tego wszystkiego słynne słowa Martina Schulza, przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, że w Polsce mamy do czynienia z zamachem stanu (nie miał na myśli hucpy przegranych partii w mediach i na ulicach), to mamy wypisz wymaluj powtórkę z nagonki na Węgry Orbána. Zaplanowano „debatę” w PE nad sytuacją w Polsce. Ze strony europejskich "federalistów" był to podobny seans nienawiści i histerii, jaki mogłem obserwować parę lat temu w przypadku podobnego sądu nad Węgrami Orbána. Okazją było wszczęcie przez Komisję Europejską postępowania przeciwko Węgrom za naruszenie – jej zdaniem – prawa unijnego w trzech punktach: ograniczenie niezależności banku centralnego, niezależności urzędu ds. ochrony danych osobowych oraz niezależności sędziów przez obniżenie obowiązkowego dla nich wieku emerytalnego (co ma pozwolić, zdaniem opozycji, na wysłanie na emeryturę nieprzychylnych dla rządu sędziów). Zarzuty, jakie pod adresem obecnego premiera Węgier padały z różnych stron sali plenarnej, prześcigały się w przekraczaniu granic absurdu. Generalnie większość głosów sprowadzała się do jednego: węgierski rząd łamie demokrację, wprowadza dyktaturę, a więc sprzeciwia się europejskim wartościom. Samego siebie, jak zwykle, przeszedł ekstremista z ław Zielonych, legendarny już Daniel Cohn-Bendit. Rzucił z nienawiścią (nie przesadzam, można sprawdzić w internecie) w stronę twardo trzymającego się Orbána, że zmierza w kierunku Fidela Castro i Hugo Cháveza. Z kolei Martin Schulz, który zastąpił właśnie wtedy Jerzego Buzka na fotelu szefa PE, zagroził, że Węgrom będzie trzeba odebrać głos w Radzie UE, jeśli nie zmienią krytykowanych przepisów i polityki. Później, gdy Orbán w krótkim wystąpieniu bronił swojej wizji, wspominając przy okazji o chrześcijańskich inspiracjach i korzeniach węgierskiej i europejskiej demokracji, Schulz pozwolił sobie na „udzielenie wskazówek” Orbánowi, żeby uważał, co mówi, bo Europa nie jest chrześcijańska, tylko pluralistyczna.

Odporność w cenie

Pocieszające może być to, że europejska kampania przeciw Węgrom trwała praktycznie dwa lata (a nagłaśniane marsze węgierskich „antyfaszystów”, czyli zwolenników obalonej i skorumpowanej władzy, przez parę miesięcy), a mimo to Orbán swoje reformy przeprowadził i wyprowadził kraj na prostą, a dziś rządzi już drugą kadencję. – Doczekaliśmy czasów, gdy zdrowy rozsądek i proste prawdy wymagają dużej wytrzymałości – mówił mi w Budapeszcie jeden z węgierskich analityków, gdy Fidesz rządził dopiero parę miesięcy. Pytanie, czy podobną odpornością – ale też konsekwencją w realizacji obietnic – wykaże się PiS. Bo w tym tekście bynajmniej nie chodzi o nawoływanie do bezkrytycznego przyjmowania wszystkiego, co ta ekipa przegłosuje w Sejmie. Przeciwnie – zbyt wiele dobrych obietnic zostało złożonych, by nie śledzić z uwagą i krytycznym okiem tego, jak są realizowane. Tyle że elity, które przegrały wybory w Polsce, i wspierających ich zachodnich przyjaciół boli to, że po raz pierwszy istnieje realna szansa na pewne radykalne, ale konieczne zmiany w Polsce.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.