Do zmiany struktury szkolnej warto się przymierzyć. Ale inaczej, niż to się działo za poprzednich rządów III RP.
Co dalej z gimnazjami? Jak przeprowadzać reformy w oświacie, by nie odbiło się to negatywnie na edukacji?
ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość
Gimnazja stały się w Polsce kolejnym polem bitwy politycznej. Nie dziś, już dawno temu. Z jednej strony szkoły te obciążano odpowiedzialnością za upadek poziomu kształcenia ogólnego w Polsce, z drugiej – próbowano budować z nich pomnik edukacyjnego sukcesu. Mało skutecznie, skoro w języku polskim pojawiło się złośliwe określenie „gimbaza”, odnoszące się raczej do osób kiepsko wyedukowanych, ślepo podążających za modą i popkulturą. Niewiele dały entuzjastyczne prezentacje kolejnych badań OECD, pokazujące wzrost umiejętności polskich nastolatków, ani wypowiedzi urzędników państwowych, że absolwenci gimnazjów nie daliby się nabrać na piramidy finansowe w rodzaju Amber Gold. Większość Polaków jest innego zdania i we wszystkich badaniach opinii opowiada się za likwidacją gimnazjów. Co ciekawe, domagają się tego także ci, którzy sami gimnazja kończyli. U osób między 18. a 24. rokiem życia odsetek ten wynosi 56 proc. Sprawa ma jednak charakter bardziej manifestacji pewnych poglądów niż rzetelnej oceny tych szkół. W programie wyborczym PiS chodziło o odejście od poszatkowanego i niewydolnego wychowawczo modelu kształcenia, dla PO zaś gimnazja były żywym dowodem na słuszną linię partii awansu cywilizacyjnego. Dlatego odchodząca minister J. Kluzik-Rostkowska z emfazą zadeklarowała chęć oddania życia w obronie gimnazjów.
Sukces jest, ale na wsi
Sama formuła tych szkół ma więcej wad niż zalet. Przede wszystkim każda zmiana środowiska jest dla młodego człowieka trudna, a w okresie dojrzewania owocuje problemami wychowawczymi. Trzy lata to też za mało, by szkoła mogła odcisnąć na dziecku swoje piętno. Pierwszy rok poświęca się aklimatyzacji, trzeci – przygotowaniu do testów końcowych. Ale są miejsca, gdzie gimnazja się sprawdziły, głównie na wsiach i w małych miejscowościach. Mało kto pamięta, że minister M. Handke wprowadził je do systemu głównie z myślą o wyrównaniu szans dzieciom na prowincji. Gimnazja w wiejskich gminach miały być szkołami poprawiającymi szanse edukacyjne – i to się generalnie udało. Tam, gdzie było kilka słabo wyposażonych podstawówek, na bazie tej najlepszej tworzono gimnazjum. – Kilka lat temu badałem gimnazja w 21 gminach małopolskich i okazało się, że faktycznie miały one dobre wyniki, wcale nie odbiegające od tych w miastach – mówi Jerzy Lackowski, wieloletni kurator oświaty, dziś szef Studium Pedagogicznego UJ. Do tego, by osiągnąć skok jakościowy w badaniach PISA, wystarczył z kolei sam fakt, że cała populacja piętnastolatków kontynuowała kształcenie ogólne w trzeciej klasie gimnazjum. (Wcześniej średnio co trzeci uczeń szedł już w tym wieku do zawodówki). Założenie było też takie, że gimnazja miały być „sprzęgnięte” ze szkołami średnimi i podciągać aspiracje nastolatków. Inna sprawa, że odbyło się to kosztem poważnego kryzysu kształcenia zawodowego.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.